Władze w Pekinie mają nadzieję, że wraz z rozpoczęciem roku akademickiego niepokoje w Hongkongu stracą na sile, ale na razie się na to nie zanosi.
Protesty zmieniają swój charakter: oprócz marszy gromadzących po kilkadziesiąt tysięcy ludzi dochodzi do partyzanckich, organizowanych ad hoc akcji trwających po kilka godzin. Uczestnicy skrzykują się za pomocą szyfrowanych komunikatorów internetowych na okupację skrzyżowania lub odcinka ulicy. Nie unikają starć z policją; często wśród manifestantów jest ekipa wyposażona w rękawiczki odporne na ciepło, która zbiera i odrzuca służbom pojemniki z gazem łzawiącym.
Na tyłach formują się grupy samopomocy, które kontaktują zatrzymanych i ich rodziny z prawnikami. Od początku czerwca zatrzymano ponad 400 osób, niektórym grożą kary 10 lat więzienia.
W poniedziałek stojąca na czele byłej brytyjskiej kolonii Carrie Lam potępiła protesty i nazwała Hongkong „niebezpiecznym miejscem”. Mógł być to zawoalowany sygnał od władz w Pekinie, które są zaniepokojone sytuacją w mieście. Wojskowi wyrazili gotowość do interwencji; w zeszłym tygodniu w sieci pojawił się film z ćwiczeń scenariuszy miejskich, jakie odbył lokalny garnizon. Władze wyspy na razie odżegnują się od użycia wojska, ale nie jest wykluczone, że w końcu to nastąpi. Dla Pekinu protesty w Hongkongu to najpoważniejszy objaw sprzeciwu wobec rządów Xi Jinpinga od momentu objęcia przez niego władzy w 2012 r.