Komentowany szeroko unijny szczyt, na którym obsadzono czołowe stanowiska w UE, pokazał, że polski rząd jest niezły w destrukcji, ale ma kłopoty z budowaniem akcji. Premierowi udało się zablokować Fransa Timmermansa. I tym samym wywrócić – z założenia demokratyzującą Unię – koncepcję spitzenkandidaten. To wspólne osiągnięcie V4 i Włoch w Radzie oraz dołów Europejskiej Partii Ludowej (EPL). Gdyby nie było oporu w Radzie ze strony V4 i wsparcia go przez premiera Giuseppe Contego, bunt nie byłby skuteczny. A gdyby opór w Radzie nie miał wspomagania z zewnątrz, grupa przeciwników Holendra zostałaby rozmontowana.
W walce o Timmermansa na dalszy plan zeszła nawet idea obrony państwa prawa. Świadczy o tym upubliczniony przez premiera Bułgarii Bojko Borisowa targ z Holendrem. Okazuje się, że w walce o stanowisko kandydat na szefa Komisji nie gardził poparciem premiera kraju, który z praworządnością ma daleko bardziej zaawansowany problem niż Polska. Kontrola prokuratury i naciski na sędziów są codziennością, a problem korupcji ma w Bułgarii charakter systemowy. Analizując kulisy wojny z Timmermansem, warto też zwrócić uwagę na egzotyczną koalicję, która się przy tej okazji zawiązała. Mimo że Platforma Obywatelstwa oficjalnie popiera działania Komisji Europejskiej w sprawie art. 7 i kontroli praworządności – w praktyce zbudowała przeciwko niemu legendarny PO-PiS.
O ile w utrąceniu kandydatury wiceszefa Komisji na jej przewodniczące Polska odegrała pewną rolę, o tyle na ostateczny układ personalny miała już wpływ minimalny. W trakcie obrad na szefa KE zgłosiliśmy kandydaturę Irlandczyka Phila Hogana ‒ obecnego komisarza ds. rolnictwa i rozwoju obszarów wiejskich. Deklarowaliśmy też poparcie dla Kristaliny Georgiewej, Michela Barniera i Dalii Grybauskaite. W końcu poparliśmy Ursulę von der Leyen. Polska wspierała także kandydaturę Charlesa Michela, który w jednej z konfiguracji był brany pod uwagę jako ewentualny szef Komisji, a ostatecznie został szefem Rady Europejskiej.
Finałem tych targów był podział wpływów przez dużych graczy. Berlin wziął Komisję. Paryż szefa Europejskiego Banku Centralnego. Przy okazji Angela Merkel w całości potwierdziła swój arbitralny styl przywództwa w UE. Najpierw o Timmermansie rozmawiała w Berlinie i na szczycie G20 w Osace, pomijając oficjalne fora UE i zawożąc jego kandydaturę na unijny szczyt w teczce. Gdy przegrała ‒ już tylko pozorując dystans, walczyła o kandydata z własnego kraju. Trudno to uznać za niespodziankę. Tak było w zasadzie zawsze, gdy Merkel włączała się w rozwiązywanie unijnych kryzysów. W oddłużaniu południa strefy euro powołała do życia nieistniejącą w traktach trojkę, w skład której wchodził EBC, Komisja Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Dając zielone światło na interwencyjny skup obligacji, bez zmiany unijnych traktatów ‒ określiła nową rolę EBC. Gdy zdecydowała o przyjmowaniu migrantów, złamała traktat dubliński określający, że przybysz uzyskuje azyl w pierwszym kraju unijnym, na którego terytorium się pojawi. Przykłady można mnożyć. Obsada unijnych stanowisk nie jest zatem wyjątkiem, tylko regułą.
Jakie z tego płyną wnioski dla Polski? Unijny szczyt kadrowy pokazał, jak bardzo słabą pozycję ma PiS, pozostając poza głównymi frakcjami Parlamentu Europejskiego. Nie pomogły nawet zapewnienia Ryszarda Czarneckiego, który w radiu PR24 mówił, że Polska nie mogła dostać żadnych stanowisk, gdyż do niedawna miała swoich przedstawicieli na czele kluczowych instytucji. Wystarczyło kilka godzin, by skompromitować tę narrację. Czarnecki wypowiadał się w ubiegłą środę przed 8 czasu polskiego. O 12.36 tego samego dnia pojawiły się pierwsze komunikaty, że Włocha na czele Parlamentu Europejskiego zastąpi… Włoch. Tu też pozory odłożono na bok. Jakby całkowicie odpuszczając sobie Europę Środkową. I akceptując de facto jej eksperymenty z konserwatywnymi rewolucjami na Węgrzech i w Polsce, oligarchiczne układy w Czechach czy mafijno-korupcyjne w Bułgarii i Rumunii. Ta akceptacja ma jednak swoją cenę, którą jest dyskretne odłączenie od głównego składu.
Jeśli kadrowa unia dwóch prędkości zostanie przeniesiona na rozmowy o budżecie, należy spodziewać się kolejnych sukcesów. Rząd wierzy, że wsparcie dla kandydatury von der Leyen na szefową KE będzie przydatne na finiszu negocjacji budżetowych, bo przypadają one na niemiecką prezydencję w Unii. Zapomina jednak, że ustępstwem ze strony Berlina może być złagodzenie stanowiska w sprawie art. 7, a nie pieniędzy. Zakładając, że PiS wygra wybory parlamentarne, realny wydaje się wariant, w którym płatnicy netto ze starej Unii, wiążąc siły polskich negocjatorów w zastępczej wojnie o powiązanie funduszy z praworządnością ‒ ostatecznie zgodzą się na ustępstwa. A Polska zaakceptuje skromny budżet, który w Warszawie zostanie odtrąbiony jako wielki sukces w czasach brexitu i szukania oszczędności. Tak samo jak przy ponownym wyborze Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej i informacji, że na czele Komisji pojawi się nie tyle kandydat Niemiec, ile najprawdziwsza Niemka.