Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego długo jeszcze będą analizowane. Ale jest jeden aspekt, na który nie zwraca się szczególnej uwagi, a który będzie istotny dla przyszłej reprezentacji polskich interesów w Brukseli: wpływ pracy na szanse reelekcji.
W dyskusjach przed wyborami często padało pytanie, dlaczego europosłowie ciągle są w polskiej telewizji, a nie w Brukseli. Rezultaty wyborów – zwłaszcza konstrukcja listy i wyniki Koalicji Europejskiej – udzielają odpowiedzi.
To, że listy i zachowanie elektoratu KE i Prawa i Sprawiedliwości różniły się, nie dziwi. Zaskakujący jest wynik innego porównania. Wbrew narracji o rzekomo większym zainteresowaniu sprawami europejskimi partii i elektoratu KE to w PiS sprawdzeni eurodeputowani byli traktowani lepiej przez struktury i wyborców. Dane nie kłamią: ci z PiS uzyskali lepsze miejsca na listach, łatwiej zdobyli mandaty, a elektorat chętniej na nich głosował niż na innych kandydatów z tych samych list. Doświadczeni europosłowie KE mieli sytuację odwrotną: miejsca gorsze, listy trudniejsze, a elektorat częściej wybierał innych kandydatów Koalicji.
Zacznijmy od samych list. Z 15 byłych europosłów PiS 10 (66 proc.) startowało z jedynki lub dwójki – i wszyscy się dostali. Dla porównania w KE tylko dziewięcioro z 20 (45 proc.) było na czołowych miejscach, a ponad połowa startowała z miejsc odległych, zwykle niebiorących. Nawet wśród tych na miejscach biorących troje się nie dostało, a z tych na miejscach niebiorących nie dostała się większość (ośmioro).
PiS bardziej szanowało swoich deputowanych i nie wystawiało ich do przegranej walki. Dokładniej wyczyściło im przedpole, zapewniając im w większości okręgi bez silnych nazwisk, które mogłyby zagrozić ich wejściu. Tylko czworo zostało wystawionych w okręgach ze zdecydowanie silniejszymi kontrkandydatami: Urszula Krupa z Witoldem Waszczykowskim, Ryszard Legutko z Beatą Szydło, Sławomir Kłosowski z Beatą Kępą i Czesław Hoc z Joachimem Brudzińskim.
W przypadku KE aż sześcioro europosłów zostało wystawionych do nierównej walki: Jarosław Wałęsa z Magdaleną Adamowicz, Janusz Zemke z Radosławem Sikorskim, Danuta Hübner i Michał Boni z Włodzimierzem Cimoszewiczem, Joanna Skrzydlewska z Markiem Belką czy Andrzej Grzyb z Ewą Kopacz i Leszkiem Millerem. Wszyscy z wyjątkiem Hübner przegrali i mandatu nie dostali.
PiS praktycznie nie dopuszczało do bratobójczej walki na liście. Tylko w trzech okręgach spotkało się dwoje europosłów i w większości obie osoby miały szanse na wejście: w Warszawie Jacek Saryusz-Wolski i Ryszard Czarnecki, w Mazowieckiem Adam Bielan i Zbigniew Kuźmiuk oraz w Śląskiem Jadwiga Wiśniewska i Bolesław Piecha (tylko Piecha nie dostał mandatu).
Dla kontrastu KE wystawiła po kilkoro obecnych lub byłych eurodeputowanych do walki o te same mandaty w aż sześciu okręgach, z czego w trzech konkurowało po troje doświadczonych polityków. Skutek? Odpadło aż siedmiu posłów. Niezrozumiała strategia, biorąc pod uwagę, że w dwóch okręgach KE nie miała żadnego kandydata z doświadczeniem w PE, a w pięciu – tylko jednego.
Co najważniejsze, elektorat PiS chętniej głosował na swoich doświadczonych w Unii kandydatów niż elektorat KE. Piętnastu z PiS zdobyło łącznie mniej więcej tę samą część głosów przypadającą na ich partię (34 proc.), co 20 z Koalicji Europejskiej (36 proc.). Wniosek? Wbrew przedstawianiu wyborców KE jako bardziej interesujących się sprawami europejskimi, to wyborcy PiS bardziej cenili swoich eurodeputowanych i chętniej na nich głosowali.
W efekcie wielu doświadczonych, ciężko pracujących w poprzednich kadencjach polityków odpadło w walce z osobami o mniejszym doświadczeniu w Brukseli. W Pomorskiem świeża w polityce Adamowicz zdobyła prawie tyle głosów, ile Lewandowski i Wałęsa razem. Lewandowski to były komisarz i europoseł trzech kadencji, szef delegacji PO-PSL w PE. Wałęsa to doświadczony i aktywny deputowany, kilka razy wyróżniony jako jeden z najbardziej wpływowych. W Warszawie ciężko pracujący w PE Boni przegrał z nieprowadzącym kampanii Cimoszewiczem i krajowym działaczem PO Andrzejem Halickim. W Wielkopolsce Grzyb, poseł z 15-letnim stażem w PE, przegrał z dwojgiem byłych premierów bez żadnego doświadczenia w PE.
Losy ciężko pracujących europosłów KE najlepiej pokazuje to, że na pięciu najbardziej aktywnych posłów PO (pod względem raportów i opinii, których byli sprawozdawcami lub kontrsprawozdawcami) dwóch w ogóle nie znalazło się na listach (Bogdan Zdrojewski i Tadeusz Zwiefka), a dwóch kolejnych (Wałęsa i Boni) się nie dostało. Kolejną kadencję zapewnił sobie jedynie Jan Olbrycht. Zaraz za nimi również bardzo aktywna Hübner (była komisarz) dostała odległą, czwartą pozycję tylko dzięki ustąpieniu jej miejsca przez partyjnego kolegę.
Obraz końcowy wyłania się bardzo klarowny: aktywność w PE nie odgrywa większej roli w uzyskaniu kolejnego mandatu. Dla kontrastu: w PiS z pięciu najbardziej aktywnych europosłów na listach znaleźli się wszyscy, a mandat zdobyło czterech (Ryszard Czarnecki, Kosma Złotowski, Jadwiga Wiśniewska, Zdzisław Krasnodębski).
Być może PiS samo dokonało preselekcji deputowanych ubiegających się o reelekcję. Być może lepiej komunikowali oni w partii swoje osiągnięcia. Być może KE chciała zdrowej debaty między swoimi europosłami, chcąc sprawdzić, jak elektorat wycenia osiągnięcia w Brukseli, a może chciała doprowadzić do wymiany zespołu. Być może to politycy KE nie umieli zdyskontować swojego doświadczenia.
Tak czy owak rezultat tych procesów jest niepokojący. Skoro struktury i elektorat KE nie doceniają zaangażowania, spadnie motywacja do ciężkiej pracy w Brukseli. Posłowie będą więcej atencji poświęcali polityce w Polsce, a walka o sprawy polskie w Unii zejdzie na dalszy plan. Dla polskich firm w Brukseli nadchodzi ciężki czas.