Od 30 lat czujemy się wyjątkowym sojusznikiem Ameryki, choć w rzeczywistości jesteśmy dla Waszyngtonu niczym więcej jak jednym z wielu partnerów ze wschodniej Europy o skromnej sile politycznej.

Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna

Żeby to w końcu dostrzec, przyjrzyjmy się, jak amerykańskie media odniosły się do wizyty Andrzeja Dudy w Waszyngtonie. Większość relacjonowało ją oszczędnie, z ostrożnością komentując porozumienie w sprawie militarnej współpracy. Nie ma tam peanów o wyjątkowości partnerstwa. Dziennik „Washington Post” ocenia, że decyzja o skierowaniu do naszego kraju dodatkowych sił wzmacnia wzajemne relacje polsko-amerykańskie w obliczu zagrożenia ze strony Rosji. Zwraca też uwagę na wypowiedź prezydenta Trumpa, w której zasugerował on, że dodatkowe wojska mogą pochodzić z Niemiec. „Trump wprost mówił, że jego celem nie jest wzmocnienie Polski, a ukaranie jej sąsiada i sojusznika z NATO, jakim są Niemcy” – pisze gazeta. Warto zatem zwrócić uwagę, że to, co zostało odtrąbione jako wielki sukces, może przysporzyć nam dyplomatycznych kłopotów w Europie.

Do wspomnianej wypowiedzi nawiązuje też sympatyzujący z republikanami „Wall Street Journal”. Dziennik przypomina, że Polska wypełnia swoje zobowiązania w ramach NATO, wydając na obronność 2 proc. PKB, podczas gdy Niemcy tylko 1,2 proc. Tłumaczy też, że wielu Polaków uważa Stany Zjednoczone za jedyne państwo, które może ochronić ich kraj przed Moskwą. Z kolei tradycyjnie lewicowy „New York Times” pisze, że Trump okazał poparcie dla Andrzeja Dudy, określając tego ostatniego mianem „nacjonalistycznego prezydenta”. Gazeta zauważa jednak, że szef amerykańskiej administracji nie spełnił podstawowego polskiego postulatu, czyli budowy stałej bazy.

Wymowne milczenie

O tym, że Fortu Trump – jako drugiego Rammstein – nie będzie, pisaliśmy na łamach DGP kilkakrotnie. Wskazywały na to nastroje w Waszyngtonie i powściągliwość decydentów. Warto przypomnieć, że ponadpartyjny, wpływowy think tank Atlantic Council powołał we wrześniu zeszłego roku specjalną komisję, której zadaniem było przygotowanie raportu na temat ewentualnego zwiększenia amerykańskiej obecności w Polsce. W jej skład weszli m.in. byli wiceszefowie Pentagonu Ian Brzezinski i Jim Townsend, ambasador w Polsce za czasów prezydenta Clintona Daniel Fried, a na jej czele stanęli były głównodowodzący NATO gen. Philip Breedlove oraz były zastępca sekretarza generalnego Sojuszu Alexander Vershbow. Wydany w styczniu raport rekomendował określone rozwiązania, ale w ogóle nie było w nim mowy o czymś, co znamy pod roboczą nazwą Fort Trump.

Wśród zaleceń znalazło się m.in. stworzenie pod Krakowem bazy treningowej sił specjalnych. Dokument milczał natomiast o tym, na czym tak bardzo zależy polskiemu rządowi, czyli zainstalowaniu u nas dodatkowej brygady. Specjaliści Atlantic Council uznali, że dalej kluczową rolę powinny tu odgrywać Niemcy. W raporcie była też mowa o rewitalizacji nieużywanego lotniska w Nowym Mieście nad Pilicą, rozbudowie dowództwa dywizyjnego w Poznaniu, ośrodku szkolenia artylerii w Toruniu, unowocześnieniu portu w Gdyni oraz bazy helikopterów w Pruszczu Gdańskim. Wymienione też zostały Drawsko Pomorskie, Orzysz, Żagań i Powidz jako miejsca rozmieszczenia dodatkowych sił amerykańskich oraz infrastruktury. Zalecano więc sieć inicjatyw, a nie jeden skoncentrowany punkt – dużą bazę na brygadę.

Optymizm na wyrost

Analizując dyskusje wokół Fortu Trump, warto cofnąć się o dekadę i przypomnieć, jak wyglądały rozmowy dotyczące instalacji tarczy antyrakietowej w naszym kraju. Przy zastrzeżeniu, że była to koncepcja, która wyszła od Amerykanów, zaś budowę fortu zaproponował prezydent Andrzej Duda. Kiedy rząd Baracka Obamy ogłosił w 2009 r., że tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach nie będzie, krajowi politycy i komentatorzy byli w szoku. Wcześniej przez wiele miesięcy dominowała optymistyczna narracja, że negocjowane są już jedynie techniczne szczegóły lokalizacji bazy USA. Jednak gdyby na chłodno przeanalizować wówczas wcześniejsze posunięcia Waszyngtonu, to rezygnacja z planu pieczołowicie przygotowanego przez ekipę George’a W. Busha nie powinna nikogo zdziwić. Historia systemu chroniącego przed rakietami z głowicami nuklearnymi sięga 1957 r. W sumie było sześć projektów. Każdy rozpoczynali realizować republikanie, a demokraci po przejęciu władzy się z niego wycofywali. Było jasne jak słońce, że Obama zrobi to samo.

Polskim komentatorom umknęło, że najbardziej wpływowi politycy Partii Demokratycznej od początku krytycznie odnosili się do koncepcji tarczy. Nieżyjąca już Ellen Tauscher, szefowa podkomisji ds. sił strategicznych Izby Reprezentantów, jeszcze przed wyborami prezydenckimi w 2008 r. głośno mówiła, że Kongres nie da pieniędzy na tarczę, jeśli system nie zostanie dokładnie przetestowany. Tego samego argumentu używał Obama. Sam na konwencji Partii Demokratycznej w Denver zapytałem ówczesnego szefa senackiej komisji obrony Jacka Reeda o przyszłość projektu. Stwierdził wtedy, że „przyjaźń polsko-amerykańska nie jest zakładnikiem żadnej technologii”. Warto pamiętać te dyplomatyczne słowa, kiedy dziś w ezopowych komunikatach polityków zza oceanu szukamy odpowiedzi na pytanie nie tylko o bazę, lecz także o stałą obecność w Polsce brygady USA. Musimy się wreszcie nauczyć języka, jakim mówią Amerykanie. Jego nieznajomość nie jest wyłącznie problemem Jacka Czaputowicza i reszty rządu PiS. Błędy popełniały też poprzednie ekipy.

Jeszcze w czasie kampanii z 2008 r. kilku znaczących polityków Partii Republikańskiej dystansowało się do pomysłu budowy instalacji, uważając ją za projekt mocno związany z ideologią coraz mniej popularnego wówczas George’a W. Busha. Z kolei Donalda Trumpa i sekretarza stanu Mike’a Pompeo łączy z lewicą izolacjonizm. Od dwóch lat Ameryka stopniowo wycofuje się ze świata. Waszyngton zbroi Arabię Saudyjską, by scedować na nią odpowiedzialność za stabilność na Bliskim Wschodzie oraz poskromienie ambicji Iranu. Sam Trump chyba specjalnie nie chce prowokować Władimira Putina nadmiernym zaangażowaniem we wschodniej Europie. – Wyobraźmy sobie, co zrobiłaby Ameryka, gdyby Rosja czy Chiny ustanowiły bazę wojskową tuż za naszym progiem. Stworzenie takiej bazy w Polsce nie odstraszy Moskwy. Przeciwnie, uczyni ją jeszcze bardziej nacjonalistyczną, umocni Władimira Putina i jego władzę nad Rosjanami. Kiepska sytuacja ekonomiczna kraju zejdzie na dalszy plan, podczas gdy prezydent będzie postrzegany jako obrońca narodu przed agresją Zachodu. Rosja może się nawet odwinąć w sposób, jakiego sobie nie wyobrażamy i nie będziemy umieli powstrzymać – mówi DGP Willis Krumholz z republikańskiej fundacji Defense Priorities.

Dekady fasadowej dyplomacji

Ale nie koncentrujmy się wyłącznie na kwestiach współpracy militarnej, zresztą polska władza mocno ją fetyszyzuje. Żeby dostrzec problem, jaki mamy, rozmawiając z Amerykanami, przyjrzyjmy się też kwestii zniesienia wiz do USA – przedmiotu fasadowej dyplomacji każdego polskiego rządu po 1989 r. Temat likwidacji ograniczeń w podróżach za Atlantyk błędnie przedstawiano u nas jako element transakcji wiązanych – a to dotyczących udziału Warszawy w inwazji na Irak, a to – jak ostatnio – planu zwiększenia amerykańskiego kontyngentu w Polsce.

Tymczasem decyzje w sprawie zniesienia wiz zależą od Kongresu, który może to zrobić, jeśli spełnimy kryteria programu Visa Waiver. Przed dekadą byliśmy naprawdę blisko tego celu, bo wówczas znacznie zliberalizowano system (choć tylko na chwilę) poprzez podniesienie progu odrzucanych wniosków o promesę wizową do 10 proc. Gdyby w 2009 r. nie wrócił stary, surowszy próg 3 proc., już dawno mielibyśmy sprawę załatwioną.

To, że zmieniły się przepisy, było wypadkową kilku czynników. Po pierwsze Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego USA nie dopilnował ustawowego terminu zainstalowania zabezpieczeń na lotniskach i portach morskich, np. systemu zbierania danych na temat osób przybywających do USA. Po drugie nie jest tajemnicą, że latynoskie lobby w Kongresie cały czas torpeduje uczestnictwo w programie ruchu bezwizowego krajów takich jak Polska. Obawia się bowiem konkurencji na rynku pracy, zwłaszcza jeśli nowi imigranci mieliby zasilić szarą strefę. Wielu obywateli państw Europy Wschodniej przedłuża swój pobyt w Stanach ponad okres przewidziany w wizie i, mówiąc delikatnie, nie po to, aby realizować cele turystyczne. Jest to szczególnie problematyczne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że rząd Donalda Trumpa uznał walkę z nielegalną imigracją za swój priorytet.

Amerykanie nie uwzięli się na polskich turystów. Wszystkich traktują tak samo, tylko Czesi, Węgrzy, Litwini i Łotysze solidniej pracowali na to, aby dołączyć do programu ruchu bezwizowego. Na przykład Rumuni, którym z pewnością dalej do spełnienia amerykańskich standardów niż nam, odpowiednio wcześniej podjęli konkretne negocjacje. My ograniczaliśmy się zwykle do powierzchownych deklaracji. A kiedy przychodziło co do czego, kolejne ekipy opowiadały, że sprawa wiz nie jest już priorytetem, bo Polacy mogą bez ograniczeń jeździć do innych krajów świata anglojęzycznego, z Nową Zelandią włącznie. To dość ryzykowna doktryna. Na pewno wielu rodaków, którzy chcieliby zwiedzić USA, rezygnuje z podróży ze względu na uciążliwą procedurę wizową. Utrudnia ona też życie polskim studentów marzącym o stypendium na amerykańskim uniwersytecie.

Szkoła kulturowych niuansów

Żeby lepiej porozumiewać się w przyszłości z Amerykanami, powinniśmy nauczyć się wykorzystywać naszą soft power. Zwłaszcza aby poprawić nasze relacje z elitami Wschodniego Wybrzeża, których głos liczy się w międzynarodowej debacie publicznej, np. dotyczącej Holokaustu. Jest to temat, na który amerykańscy politycy i intelektualiści są szczególnie wyczuleni. Do dyskusji o Zagładzie trzeba więc być odpowiednio przygotowanym. Inaczej nie da się zarządzać kryzysami podobnymi do tego, który wybuchł zimą 2018 r. przy okazji nowelizacji ustawy o IPN. W najgorętszym okresie nikt tak naprawdę nie trzymał ręki na pulsie, a bomba zegarowa tykała przecież od lat. Amerykanie są szczególnie wyczuleni na taki brak profesjonalizmu. Przez to w mgnieniu oka może rozpaść się wszystko, na co dyplomaci z mozołem pracują przez lata. Na Zachodzie jest oczywistością, że o Holokauście dyskutuje się w kontekście narastającego przez setki lat antysemityzmu w Europie. Każde państwo ma w tym temacie jakiegoś trupa w szafie. Szwedzi, którzy współpracowali z III Rzeszą do 1943 r., dzięki żmudnej, wyrafinowanej dyplomacji publicznej w zbiorowej świadomości skutecznie się odcięli od niechlubnego dziedzictwa. Każdy, kto będzie iść we freudowskie wyparcie i mówić głośno, że on w tym palców nie maczał, będzie intuicyjnie budzić wątpliwości Żydów i Państwa Izrael – z urzędu kustosza tematu Zagłady. Frazeologizm „Polish death camps” (polskie obozy śmierci) nie implikuje od razu winy Polaków. Statystyki głównych wyszukiwarek internetowych pokazują, że ludzie, którzy chcą dowiedzieć się czegoś o Oświęcimiu i Treblince, częściej szukają frazy „Jewish death camps” (żydowskie obozy śmierci), a wiązanie Żydów z jakąkolwiek rolą w Zagładzie jest przecież absurdalne. Wielu polskich polityków zdaje się wciąż nie rozumieć tych niuansów.