Kluczenie odchodzącego z funkcji prokuratora w sprawie tego, czy prezydent USA złamał prawo, dowodzi, że władza wykonawcza i resort sprawiedliwości znalazły się w poważnym kryzysie. Rozwiązanie tej sytuacji zależy teraz od Kongresu.
Specjalny prokurator Robert Mueller, powołany do zbadania tego, czy prezydent USA i jego zaplecze współpracowało z Kremlem w czasie ostatniej kampanii wyborczej, podkreślił w swoim raporcie, że nikt nie może być ponad prawem. Nawet głowa państwa. Ale najpewniej przejdzie do historii jako ktoś, kto o trzymanie się tej zasady nie zadbał.
„Doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie jednoznacznie ustalić, że prezydent popełnił przestępstwo ani czy go nie popełnił” – powiedział Mueller na konferencji prasowej zorganizowanej w związku z jego odejściem ze stanowiska. – Jest to precedens nie tylko w amerykańskiej polityce, ale też w tworzeniu źródeł prawa. Bo to w zasadzie uwalnia jakiegokolwiek przyszłego prezydenta od odpowiedzialności karnej, czegokolwiek by się dopuścił. Raport Muellera zdefiniował model, w ramach którego wobec przywódcy państwa można prowadzić dochodzenie, ale w jego efekcie nie można postawić go w stan oskarżenia – mówi DGP Jens David Ohlin, konstytucjonalista z Uniwersytetu Cornella.
Jego zdaniem to Mueller sam podjął taką decyzję. Przyznał co prawda, że w resorcie sprawiedliwości obowiązuje polityka, że nie można oskarżyć urzędującej głowy państwa, ale obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej byli przekonani, że te regulacje są jednak drugorzędne wobec uprawnień specjalnego prokuratora. To do niego miała ostatecznie należeć decyzja o postawieniu Donaldowi Trumpowi zarzutów kryminalnych. Zgadzają się z tym również specjaliści od prawa konstytucyjnego o bardzo konserwatywnych poglądach. Dziennik „Washington Post” cytuje sędziego federalnego J. Michaela Luttiga, ulubieńca George’a W. Busha. „To, że Ministerstwo Sprawiedliwości postanowiło, że nie można oskarżać prezydenta, nie znaczy, że specjalny prokurator powołany specjalnie do przeprowadzenia śledztwa w sprawie przekroczenia uprawnień i nadużycia władzy nie mógł tego napisać w raporcie, jeśli tylko znajdzie na to dowody” – stwierdził Luttig.
O niefrasobliwości zachowania Roberta Muellera – czy to podczas pożegnalnego przemówienia, czy przy przygotowywaniu ostatecznej wersji raportu – świadczy stwierdzenie o jego niepewności co do tego, czy Trump popełnił przestępstwo, czy też go nie popełnił. Tym bardziej że część zebranych przez jego ludzi dowodów oraz ich prawnicza wykładnia świadczą, że do naruszenia przepisów doszło. Prokurator jednak odstąpił od wzięcia ich pod uwagę przy podejmowaniu decyzji, mimo że poprosił go o to sprzyjający prezydentowi minister sprawiedliwości Bill Barr.
– Tu jest jedna bardzo ciekawa rzecz, jeśli chodzi o kwestię domniemania niewinności czy też domniemania winy. Mueller argumentuje, że wobec tego, iż resort sprawiedliwości przyjął rozporządzenie, że nie można oskarżyć prezydenta, to zasugerowanie w raporcie, iż doszło do przestępstwa przekroczenia uprawnień czy też spisku, może być dla głowy państwa krzywdzące. Chodzi o to, że wobec braku możliwości postawienia zarzutów i rozpoczęcia procedury kończącej się sprawiedliwym procesem prezydent nie ma możliwości oczyszczenia się z zarzutów – stwierdza Ohlin. Ekspert dodaje, że Mueller zbliża się do niebezpiecznej granicy filozofowania i arbitralnego podejmowania decyzji w sprawie przyszłości kraju i jego władz. Szczególnie wtedy, gdy mówi, że stwierdzenie w raporcie, iż mogło dojść do przestępstwa, „naruszyłoby autorytet urzędu prezydenckiego i uszkodziło jego zdolność do rządzenia państwem”. Stawia to władzę wykonawczą przed szereg i lekceważy część ustawodawczą oraz sądowniczą. A przecież konstytucja mówi o trójpodziale władz i czyni wszystkie jego gałęzie równymi. Czemu wobec kryzysu prezydentury dwie pozostałe miałby mieć związane ręce?
I tu dochodzimy do rozwiązania patowej sytuacji, w jakiej znalazły się władza wykonawcza i ministerstwo sprawiedliwości. Ustawa zasadnicza zostawia drogę do innej procedury niż postępowanie prokuratorskie i proces sądowy, a mianowicie im peachment, o którym tyle razy przecież – odkąd pojawiły się wątpliwości co do udziału Kremla w kampanii Trumpa – mówiono. Przypomina to w sumie zwykły proces, tyle że odbywa się on na forum władzy ustawodawczej. Izba Reprezentantów działa tu jak kolegialny prokurator. Formułuje zarzuty, stawia prezydenta w stan oskarżenia i wysyła dokumenty Senatowi, gdzie zaczyna się proces. A senatorowie są zbiorowym sędzią. Obradom przewodniczy prezes Sądu Najwyższego, ale jego rola sprowadza się w zasadzie do nadzorowania procedur.
Demokraci w obu izbach Kongresu oraz demokratyczni kandydaci do nominacji w przyszłorocznych wyborach prezydenckich są coraz bardziej pewni, że należy wdrożyć ten proces. Od stycznia na wszczęcie impeachmentu naciskają na przewodniczącą Izby Reprezentantów 79-letnią Nancy Pelosi o generację młodsi koledzy z kierownictwa partii. Po zeszłotygodniowym wystąpieniu Roberta Muellera zaapelowali też o to na Twitterze senatorowie Cory Booker, Kirsten Gillibrand i Bernie Sanders oraz burmistrz South Bend w Indianie Pete Buttigieg, którzy zaczynają walkę o Biały Dom.
Przewodniczący komisji sprawiedliwości Izby Reprezentantów Jerry Nadler, który jest dość bliskim współpracownikiem Pelosi, oświadczył, że skoro specjalny prokurator ani nie ustalił, czy prezydent popełnił przestępstwo, kłamał i spiskował, czy że tego nie zrobił, nadszedł czas, by rozpoznaniem prawdy zajął się Kongres. Ale nic o ewentualnym kalendarzu tego procesu nie powiedział.
Jest jeszcze jedna sprawa. Jeśli Izba Reprezentantów zacznie wzywać świadków, na pewno zaproszenie przed oblicze kongresmenów dostanie Robert Mueller oraz ponad tuzin jego współpracowników, z których część skłaniała się do wniosku, że jest dość dowodów na to, by postawić Donaldowi Trumpowi zarzuty. Ich złożone pod przysięgą zeznania będą kluczowe dla postawienia prezydenta w stan oskarżenia i rozpoczęcia procesu przed Senatem.