Uwaga! Sensacja! Już w weekend 11–12 grudnia 2018 roku do Warszawy przyjedzie cyrk! Wszyscy szaleją! Dorośli biorą wolne od pracy, aby zabrać na festyn swoje dzieci, w każdej szkole można znaleźć ulotki i plakaty reklamujące to niecodzienne widowisko. [Tekst napisany przez dzieci do specjalnego wydania DGP z okazji Dnia Dziecka]
Każdy myśli tylko o tym, co kojarzy mu się z tym wydarzeniem: kolorowe namioty, wesoła muzyka, klauni, akrobaci, popcorn, wata cukrowa, dekoracje, przepych i przede wszystkim DZIKIE ZWIERZĘTA! Prawdziwy cyrk na kółkach!

Czarny biznes

Sobota, godzina 10.30, do rozpoczęcia widowiska jeszcze pół godziny. Idę powoli w stronę widocznych już z daleka namiotów cyrkowych – oczywiście o zaparkowaniu bliżej, nawet o stosunkowo wczesnej porze, mogę tylko pomarzyć. Ze wszystkich stron także schodzą się już ludzie, a kolejka ciągnie się aż za teren cyrku. W tym momencie dziękuję sobie w myślach, że postanowiłam kupić bilet online – mimo słonecznej pogody, wciąż czuć grudniowy mróz. Przy samym wejściu moją uwagę przykuwa grupa ludzi: trzymają własnoręcznie wykonane transparenty z neonowymi napisami i wykrzykują jakieś hasła. Przystaję na chwilę, żeby się im przyjrzeć i czytam jeden z plakatów: Stop handlu dzieci w cyrkach! Handel ludźmi? Tutaj? W Polsce? Niemożliwe. To na pewno jakieś stare dane, przecież mamy już XXI wiek. Do przodu występuje młoda kobieta, chyba widzi, że im się przyglądam.
– Przepraszam, czy mogę zająć sekundkę? Wie pani, że to co się tu odbywa, jest tak naprawdę nielegalne? Już od początku 2016 roku w Warszawie obowiązuje bezwzględny zakaz cyrków z udziałem zwierząt, proszę zobaczyć tutaj mam...
Zakłopotana szybko odwracam głowę i odwracam się, żeby odejść w kierunku wejścia do kolorowego namiotu, nie dając jej skończyć. Korzystając z tego, że mam jeszcze sporo czasu, przechodzę przez całą widownię, to znaczy ustawione na podwyższeniu wąskie drewniane ławki, i wychodzę po drugiej stronie namiotu, gdzie znajdują się stragany z jedzeniem i toalety, a po lewej stronie stoją przyczepy transportowe i namioty personelu. Jeśli mi się poszczęści, może będę miała okazję zobaczyć jak wygląda cyrk „zza kulis”.
Dziennik Gazeta Prawna

Żółte światło

Przechadzam się pomiędzy przyczepami, korzystając z tego, że jeszcze nikt mnie nie zauważył i stąd nie przegonił. Dziwi mnie fakt, że tymczasowe „domy” klaunów i akrobatów podczas cyrkowego tournée nie wyglądają jak w tych wszystkich filmach. Spodziewałam się raczej wielkich oświetlonych luster, toaletek z mnóstwem kosmetyków i różnokolorowych strojów, rzuconych gdzieniegdzie fantazyjnych kapeluszy i pióropuszy. Tymczasem wnętrza przyczep są w większości ponure, panuje w nich wielki bałagan, tylko w niektórych widać starannie powieszone ramki z rodzinnymi fotografiami. Kolejny raz łapię się na myśli o tym, co powiedziała mi tamta kobieta przed wejściem. Nie daje mi to spokoju, więc wyciągam telefon i postanawiam to sprawdzić. Już po chwili wszystko jest dla mnie jasne. Rzeczywiście, już jakiś czas temu w Warszawie wprowadzono zakaz cyrku z udziałem zwierząt. Jednak, jak przeczytałam, wcale nie tak trudno było to obejść. Cyrki rozkładają się po prostu na terenach prywatnych, czyli prawnie władze miasta nie mają na to wpływu, to sprawa właściciela, co robi ze swoim kawałkiem ziemi, a jestem pewna, że chętnych, aby zarobić sporo pieniędzy na wynajmie pusto stojącej działki, nie brakowało.

Zielony krąg

Idąc dalej wreszcie dostrzegam coś ciekawego – pasące się na pastwisku stado wielbłądów. Rozglądam się, ale nikogo nie ma w pobliżu, więc postanawiam podejść bliżej. Zastanowiwszy się chwilę dłużej dochodzę do wniosku, że jednak trudno to nazwać pastwiskiem. Jedynym kawałkiem zieleni jest tam małe kółko z trawy na środku, wyskubane już przez zwierzęta do ostatniego źdźbła. Jest to jedyny obszar niewydeptany przez wielbłądy, które cały czas chodzą w koło: jeden za drugim, jak w mantrze. Tylko jeden stoi na uboczu i w równym rytmie obija głowę o słup, tworzący prowizoryczne ogrodzenie. Nagle przerywa tę czynność, aby wygryźć sobie trochę sierści na brzuchu i znowu wraca do poprzedniego zajęcia. Obok widzę wysokie, nadal lekko podśmierdujące przyczepy, które chyba są przeznaczone do transportu wielbłądów, ale może tylko mi się tak wydaje, bo są na całe stado zdecydowanie zbyt małych rozmiarów. Zaczynam się zastanawiać, czy ten kawałek zieleni obok to niejedyna forma ruchu dla tych zwierząt, oprócz areny cyrkowej, po wielogodzinnej podróży. Słyszę jakieś głosy i chowam się za jedną z przyczep, starając się nie zwracać uwagi na wydobywający się z niej odór. To dwaj mężczyźni w średnim wieku, wyglądający na pracowników cyrku, klepiąc po ramionach, podchodzą do wielbłądów. Jeden z nich trzyma w rękach koło złożone z wielu zielonych banknotów. Dalej coś mówiąc, podchodzi do jednego ze zwierząt i jak na mój gust trochę zbyt mocno, ale może to tylko z daleka mi się tak wydaje, uderza je w zad. Wielbłąd odskakuje wystraszony jego dotykiem i wpada na tego, który dalej nie przestał uderzać głową w słup. Mężczyźni śmieją się z tego i idą dalej, wchodząc do jednego z mniejszych namiotów. Wtedy słyszę bijący zegar i wracam do środka, żeby zdążyć na rozpoczęcie show.

Trwa ładowanie wpisu

Brązowy pal

W samą porę, już prawie 11. Siadam na wolnym miejscu u góry widowni. Z boku sceny zauważam masywnego słonia ze złotą obrożą na szyi, przywiązanego do drewnianego słupa. Na scenie głównej krząta się personel. Rozglądam się i przypadkowo słyszę małego chłopca:
– Mamo, mamo!
– Tak, Antosiu? Uważaj, rozsypiesz popcorn!
– A dlaczego ten słonik tak tam stoi? Przecież on jest taki wieeelki, a jest przywiązany do takiego małego słupka. Przecież mógłby go bardzo łatwo złamać, albo przerwać sznurek i uciec! To dlatego, że on jest taki oswojony jak nasz Reksio?
– Coś ci opowiem synku. Pewnego dnia kiedy ten słoń był jeszcze malutki i pierwszy raz przyjechał do cyrku, nie chciał być posłuszny i na pewno wielokrotnie próbował uciekać jego treserowi. Wtedy on przywiązywał go do takiego właśnie słupka, który dla małego słoniątka był niemożliwy do złamania. Słonik na pewno wiele razy szarpał za sznurek i próbował ze wszystkich sił się uwolnić. Ale potem zdał sobie sprawę, że nigdy nie da rady tego zrobić i stracił nadzieję na ucieczkę. Dał się okiełznać i już więcej nie próbował swoich sił na drewnianym słupku. Nawet wtedy, kiedy już urósł. On zwyczajnie nie zdaje sobie sprawy, że jest w stanie go złamać i nie próbuje, bo nie wierzy, że mu się uda. Oh! I widzisz, mówiłam, żebyś uważał na ten popcorn!

Czerwone linie

– PANIE I PANOWIE! DZIEWCZYNKI I CHŁOPCY! W IMIENIU CAŁEJ ZAŁOGI PRAGNĘ WAS POWITAĆ W NASZYM CYRKU! Przywitajcie proszę gorącymi brawami tresera Rouitte i jego zwierzęta!
Na scenę wbiegają w równym rządku trzy inne słonie i zatrzymują się, kłaniając nisko z wysuniętą do przodu lewą nogą. Dziewczynka obok mnie piszczy z zachwytu. Dwa słonie ustawiają się po bokach sceny i zaczynają stawać na głowie. Ten największy razem z treserem udaje się na środek sceny, gdzie kilka metrów nad ziemią wisi intenstywnie czerwona cieniutka lina, która dodatkowo mieni się w świetle reflektorów. Treser smaga słonia długim batem po karku, a zwierzę ku zachwytowi widowni zaczyna przechodzić po linie w powietrzu, jak zgrabna baletnica. Rozlegają się ogłuszające brawa. To chyba dekoncentruje słonia, który chwieje się przez krótką chwilę i unosi wysoko tylną nogę, usiłując złapać równowagę. Zauważam kilkanaście długich czerwonych linii na spodzie jego stopy. Część z nich jest starych i wygląda jak blizny, a część ma intensywny kolor i wygląda na świeże rany. Szybko odwracam wzrok na pozostałe dwa zwierzęta. Musiało mi się to przewidzieć, pewnie to tylko odbite światło, prawda? Teraz słonie po bokach prezentują kolejną sztuczkę. Wchodzą na wielkie kolorowe kule. Jedno zwierzę zaczyna stawiać opory i synchronizacja występu zostaje zagrożona. Treser szybko łapie coś, co przypomina złączone uchwytem dwa długie ostrza. Tak szybko, że może tylko mi się to zdawało, wbija je w nogę zwierzęcia. Przez uchwyt coś przenika, jakby impuls elektryczny, a słoń momentalnie się prostuje, wchodząc na kulę. W jego oczach przez sekundę błyska ból i panika. Rozglądam się, żeby zobaczyć, czy ktoś jeszcze to zauważył, ale wszyscy są wpatrzeni w słonia na linie, który w międzyczasie dotarł do jej końca i teraz opadł ciężko z powrotem na scenę.

Różowe dłonie

Dalej na scenę wchodzi może kilkunastoletnia dziewczynka. Z szerokim, może aż za szerokim uśmiechem pokazuje widzom, jak macza dłonie w różowej farbie. Potem zaczyna się wspinać po powyginanej metalowej rurze, wykonując przy tym liczne akrobacje. Światła zostają przygaszone. Za każdym razem gdy dziewczyna dotyka rury, pozostawia w tym miejscu różowy ślad dłoni, który odbija się w ciemności. Muszę przyznać, że wygląda to bardzo efektownie. W pewnym momencie ręka ślizga jej się na świeżej farbie i zsuwa się kilka metrów w dół. Część osób na chwilę zastyga w napięciu. Na szczęście dziewczynka szybko opanowuje sytuację, a widownia nagradza ją motywującymi brawami, pokazując, że nic się nie stało, jednak już do końca jej uśmiech nie jest aż tak szeroki. Już za chwilę jej występ dobiega końca. Kłania się nisko i kieruje w stronę kulis. Wychodząc, nie dosuwa do końca kotary. W małej szparze udaje mi się dostrzec, jak niepewnie wchodzi w głąb pomieszczenia. Już w następnej sekundzie podchodzi do niej kobieta o podobnych czarnych włosach i uderza ją w twarz. Dziewczynka zasłania się rękoma i pomimo, że na jej dłoniach dawno nie ma już farby, na jej policzku widzę wyraźnie zarysowany, intensywnie różowy ślad dłoni. Patrzę z powrotem na scenę. Na pewno tylko mi się przewidziało. Znowu.

Pomarańczowy błysk

Teraz pora na główną atrakcję! Scena zostaje ogrodzona kratą o cienkich prętach, aby nie zakłócać widoczności. Na środku zostają powieszone palące się obręcze. Kurtyna się rozsuwa. Na scenę w towarzystwie tresera zostają wprowadzone dwa tygrysy. Mężczyzna zdejmuje im obroże. Futro zwierząt błyska pomarańczowym blaskiem w świetle rzucanym przez płomienie. Widownia zamiera w napięciu. Tygrysy w tym samym czasie wykonują pierwszy skok. Rozlegają się ogłuszające oklaski. Obręcze zostają podwyższone. Jedno ze zwierząt ustawia się do skoku, ale drugie wyraźnie się waha. Treser uderza batem. Tygrys odrywa się od ziemi i skacze przez żarzącą obręcz. Tylko milimetry dzielą go od piekących płomieni. Zaraz po skoku zamiast się podnieść, upada. Zaczyna wić się na scenie, błyskając białkami oczu. Bat od tresera. Jeden. Drugi. Gdy to nie pomaga, treser wyjmuje podłużny przedmiot z kieszeni. Zwierzę ostatkami sił próbuje się jeszcze podnieść i uciec, ale nie daje rady. Treser przykłada tajemniczy przedmiot do boku zwierzęcia. Błyska iskra elektryczna. Całe ciało tygrysa zaczyna się nienaturalnie trząść. Mężczyzna jeszcze przez kilkanaście sekund trzyma paralizator, a tygrys zaczyna mieć coraz większe drgawki. W końcu treser chowa przedmiot z powrotem do kieszeni, ale ciało zwierzęcia nie przestaje się trząść. Jego oczy na chwilę uciekają do góry, aż w końcu nagle tygrys całkowicie sztywnieje, opadając na scenę. Panuje nieprzerywalna cisza. Bat od trenera. Tygrys nie reaguje. Martwymi oczami wpatruje się w widownię. Ktoś biegnie z wiadrem wody. Brak reakcji. Drugie wiadro. Bat. Trzecie. Gdzieś pośród widzów rozlega się głośny szloch. Treser brutalnie ciągnie tygrysa za ogon, ściągając go z platformy. Kopie go w bok. On chyba jeszcze nie rozumie, że już nie doczeka się od niego żadnej reakcji. W tym momencie jak na zawołanie pośród widowni rozlega się płacz i krzyk małych dzieci. Mamy zasłaniają im oczy. Część osób pospiesznie opuszcza cyrk. Przez chwilę siedzę odrętwiała, a potem wstaję i kieruję się do wyjścia. Tam ponownie zostaję zaczepiona przez rudowłosą kobietę, która coś do mnie mówi, ale już jej nie słyszę. Kieruję się do samochodu i jadę w stronę mojego mieszkania.

Wielkomiejska dzicz

Po powrocie do domu przez kilka godzin siedzę na kanapie, oglądając jakiś film, ale nawet nie wiem, o czym jest. Wciąż myślę o tym, co się wydarzyło. W końcu odpalam telefon, aby poczytać, co sądzą o tym zdarzeniu inni ludzie. Opinii jest póki co niewiele, ale mimo, że zdążyło się to dopiero dzisiaj, internet aż wrze od sensacji.
To co się dzisiaj stało, było tylko przypadkowo pokazanym fragmentem tego, jak wyglądają realia życia zwierząt w cyrkach. To tak jakbyśmy płacili za to, aby nasze dzieci oglądały tortury na żywo, tylko pod pryzmatem rozrywki i słodkiej waty cukrowej. Warunków i metod tresury we współczesnych cyrkach nie boję się porównać do dawnych obozów koncentracyjnych. Co do samego tygrysa, atak mógł być spowodowany udarem, napadem padaczki lub paniki. Na przemęczone i zestresowane zwierzę w ciągu występu pada zbyt wiele bodźców: hałas, światła reflektorów. Atak prawdopodobnie dopełniła dieta o zbyt dużej ilości cukru, który znajduje się w przysmakach, którymi zmusza się głodzone zwierzęta do treningu, kiedy przemoc już nie działa. To w połączeniu z paralizatorem spowodowało zakrzepnięcie krwi i natychmiastową śmierć tygrysa.
Aneta Pawlikowska, wydział weterynarii w Ogrodzie Zoologicznym w Poznaniu
Szybko odkładam telefon i starałam się już o tym nie myśleć. Przecież to nie moja sprawa. Ja tylko tam siedziałam. To nie moja wina. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Ale cały czas chodzi mi po głowie napis z transparentu, który widziałam przed wyjściem z cyrku: Nie płać za okrucieństwo. Każda twoja wydana złotówka to kolejny bat na ciele zwierząt, kolejny dzień bez jedzenia i ruchu, kolejna nieludzka sztuczka, kolejny gruby pręt klatki.
Ale wszystko nieprawda. Przecież to i tak tylko jednorazowa sytuacja. Gdyby to wszystko działo się naprawdę, to ludzie nie chodziliby przecież do cyrków, prawda? A dlaczego ja tam dzisiaj poszłam? Nieważne. To nie moja wina. A poza tym, to wszystko i tak pewnie mi się tylko wydawało.
Sara Różycka, 16 lat
Tekst powstał do specjalnego wydania DGP z okazji Dnia Dziecka.
Pisownia oryginalna zachowana