Partia rządząca otworzyła w kampanii nowe wrota populizmu: dawanie wyborcom gotówki – uważa prof. Antoni Dudek, historyk i politolog

Czym kampania przed eurowyborami różniła się od poprzednich? Co pana zaskoczyło?

Otwartość, z jaką prezes PiS użył kiełbasy wyborczej. Politycy sięgali już po podobne chwyty, ale nigdy nie było takiej ostentacji jak 13. emerytura. Resztę propozycji z piątki Kaczyńskiego można tłumaczyć wyrównywaniem nierówności społecznych czy działaniami prorozwojowymi. Ale w przypadku świadczenia dla emerytów przekaz jest wprost: do tej pory te wybory was nie interesowały, ale rząd daje wam prezent i wypada powiedzieć „dziękuję” przy urnach.

To incydent czy nowa tendencja?

PiS ma na koncie wiele posunięć, które polską kulturę polityczną pchnęły w dół i to będzie ich kolejne dokonanie na tym polu. Obawiam się, że jak długo budżet pozwoli, to będzie to już prawidłowość i nie tylko PiS-u, ale także innych rządzących ugrupowań. Nazwy będą różne, ale na końcu będzie gotówka do ręki w nadziei na głos. PiS otworzył wrota dla nowego modelu populizmu: rozdawnictwa bezpośredniego. Wyborcy uzależnią się od nich tak szybko jak od twardych narkotyków, bo nic tak nie smakuje jak gotówka otrzymana w prezencie. Dlatego od każdego rządzącego pokaźna grupa Polaków będzie oczekiwać, że będzie już teraz dawał i to coraz więcej. PiS sam na siebie ukręcił bicz.

Będzie miał z tym problem już jesienią. Wydaje się, że obiecał tyle, że nie ma już pola manewru w budżecie

To zależy od prezesa. Kaczyński już na starcie uznał, że musi zrobić wszystko, by nie przegrać majowych wyborów, stąd takie potężne inwestycje teraz a nie jesienią. Jeśli uzna za sukces wynik PiS w najtrudniejszych dla tej partii wyborach – europejskich, to jesienią też będą prezenty, ale mniej spektakularne. Jeśli jednak wynik nie będzie zadowalający, kolejne wagony z pieniędzmi wydają się prawdopodobne. Przy rzeczywiście dobrej obecnie kondycji naszej gospodarki znajdą się chętni do pożyczenia rządowi pieniędzy na korzystnych (dla siebie) warunkach. Pamiętajmy też, że wiosną przyszłego roku czekają nas wybory prezydenckie i dopiero po nich nastąpi dłuższa przerwa w elekcjach. Jednak to tylko kwestia czasu, kiedy polityka PiS rozbudzania roszczeń kolejnych grup Polaków zderzy się z rzeczywistością. Namiastkę owego zderzenia widać było przy okazji protestów opiekunów niepełnosprawnych czy nauczycieli. Żaden budżet nie zdoła spełnić wszystkich tak szybko rosnących oczekiwań.

Sztabowcy PiS liczą, że jesienią nie będzie problemu z mobilizacją ich wyborców.

Rzeczywiście, wydaje się, że jesienią frekwencja będzie nawet do 20 proc. wyższa i wśród tych, którzy pójdą po raz pierwszy w tym roku na wybory, będą przeważali wyborcy PiS. Dlatego prawdopodobne jest, że po tych wyborach PiS będzie miał największy klub w Sejmie, pytanie tylko, czy pozwoli to mu na samodzielne rządy, na które wydaje się być skazany. Ale nawet jeśli będzie miał samodzielną większość, to pozostanie pytanie o prezydenta. Urządzać zabawy w 24-godzinne uchwalanie ustaw można tylko mając prezydenta z własnego obozu. Jak się w Belwederze pojawi np. Donald Tusk, będzie weto za wetem. Nasz system polityczny jest tak zbudowany, że jeśli rząd nie ma trzech piątych głosów w Sejmie potrzebnych do odrzucania weta i ma przeciwko sobie prezydenta z innego obozu, to może tylko administrować krajem. Dlatego prezes Kaczyński musi mieć jeszcze coś schowane na przyszłoroczną kampanię prezydencką. Czyli potrzebuje jeszcze dwóch zestawów wyborczych, z czego przynajmniej jeden z bardzo dużą ilością kiełbasy.

Co możemy powiedzieć o głównych aktorach zakończonej właśnie kampanii?

W PiS Kaczyński i Morawiecki podzielili się rolami. Premier jeździł na zachód tam, gdzie notowania PiS są słabsze, by jako młodszy wykazać się w prowadzeniu kampanii i pokazać, że zasługuje na to, co otrzymał od prezesa. Ten ostatni z kolei jeździł głównie na wschód, gdzie poparcie PiS jest wysokie i gdzie nie mogły spotkać go żadne przykre niespodzianki. Zachowali się racjonalnie. Od momentu, gdy zakończył się strajk nauczycieli, ton kampanii nadawał PiS. Jedynym, który pośrednio rzucił koło ratunkowe Koalicji Europejskiej, był Sekielski ze swoim filmem. Kampanijny sukces KE ograniczył się bowiem właściwie do tego, że w ogóle powstała. Zbudowanie tak szerokiego porozumienia było autentycznym osiągnięciem Schetyny. On jednak nie jest typem frontmana, ale to jeszcze pół biedy, gorzej, że nie miał sztabu z pomysłami. Jedynym konkretem, poza chaotycznym narzekaniem na straszny PiS, była zapowiedź, że są w stanie załatwić o 100 mld zł więcej z funduszy europejskich. Ale ta liczba była zbyt okrągła, aby ktoś poważnie ją potraktował. I jest równie niewiarygodna jak legendarne 250 miliardów, które wedle wyliczeń premiera Morawieckiego rozkradły mafie vatowskie. Kampania KE była słaba i oparta na założeniu, że jest to w istocie rzeczy kolejny plebiscyt na temat rządów PiS. W roli głównych kandydatów wystawiono mocno już zmęczonych byłych premierów i leciwych działaczy, wyraźnie natomiast brakowało w niej młodych, żądnych sukcesu juniorów.

Kampania pokazała jakieś słabości głównych graczy, których kolejną odsłonę zobaczymy w wyborach do Sejmu?

Koalicja – jak powiedziałem – nie zaprezentowała nic, poza generalnym hasłem odsunięcia PiS od władzy. Z kolei ugrupowanie rządzące nadal będzie się mierzyć ze sprawą majątku premiera. Jego bogactwo nie byłoby problemem w Koalicji, ale PiS stale przedstawia się jako partia najuboższych, wykluczonych i sponiewieranych przez złowrogie elity III RP. A tu nagle okazuje się, że premier – a dokładnie jego małżonka, z którą nie tak dawno przeprowadził rozdzielność majątkową - dysponuje olbrzymim majątkiem. Poza tym ciągle wisi nad nim kolejna taśma z Sowy i przyjaciół, o której zeznawali podsłuchujący kelnerzy, a która moim zdaniem istnieje i może zostać wykorzystana jesienią.

Elektorat partii rządzącej jest raczej dość impregnowany na afery.

Twardzi wyborcy PiS tak. Ale jeśli PiS chce utrzymać samodzielną większość, musi mieć jesienią ok. 43 proc. głosów. To oznacza konieczność walki o centrowego wyborcę, i tu się zaczyna problem. Jak mówił profesor Paruch, powołując się na wewnętrzne badania PiS, chodzi o liczącą 11-14 proc. grupę stale niezdecydowanych wyborców. Ci w większości centrowo nastawieni wyborcy nie są impregnowani, są podatni na wpływy, ale z obu stron. Dlatego są też problemem dla drugiej strony, zwłaszcza jeśli Schetyna zacznie wyraźniej skręcać lewo, by odebrać z kolei poparcie Wiośnie

Czeka nas polityczna wojna pozycyjna do jesieni?

Wybory europejskie - tak samo jak samorządowe - nie mówią nam wszystkiego o tym, co się stanie jesienią. Po wyborach samorządowych potwierdziło się, że nasz kraj podzielił się na Polskę wielkich i średnich miast, gdzie przeważa antyPiS, i Polskę małych miast i wsi, gdzie dominuje PiS, choć walczą tam jeszcze o przetrwanie ostatnie bataliony PSL. To oznacza, że wygra ta strona, która bardziej zmobilizuje wyborców. Strategią PiS będzie na pewno straszenie, że jak zostanie odsunięty od władzy, to załamią się programy społeczne i pozycja w Europie. Pytanie, co wymyśli przeciwko temu druga strona. Opowieści, że konstytucja jest łamana, że UE nas nie lubi, że działacze PiS się uwłaszczają, są powtarzane od ponad trzech lat i docierają do tej samej grupy wyborców. Opozycja musi wpaść na nowy pomysł, jak dotrzeć do tych kilkunastu wahających się procent. Ci wyborcy patrzą na bardzo różne sprawy i co gorsza decydują się w ostatniej chwili. Są nocnym koszmarem spin doktorów obu głównych obozów politycznych. Piłka jest w grze i wyniki wyborów europejskich nie przesądzają tego, co stanie się jesienią.

Widzi pan potencjał w nowych ugrupowaniach jak Wiosna czy Konfederacja?

To dwa różne przypadki. Poprzeczka w jesiennych wyborach będzie zawieszona wyżej. Do urn pójdzie więcej osób, więc mniejszym formacjom trudniej będzie przekroczyć wyborczy próg. Do tego dojdą problemy organizacyjne. Już obecnie dla Biedronia wyzwaniem okazało się wyznaczenie 52 kandydatów i ich weryfikacja, a jesienią będzie musiał to zrobić z ponad półtysiącem osób. W Polsce naprawdę nie jest łatwo znaleźć ponad 500 sensownych kandydatów, wśród których nie znajdą się czarne owce kompromitujące całą listę. Jeśli zaś chodzi o Konfederację to podejrzewam, że do jesieni się rozleci. Każdy z jej twórców Korwin, Braun, Liroy, Jakubiak czy politycy Ruchu Narodowego będą chcieli obsadzać listy wyborcze, i to może się okazać przeszkodą nie do pokonania. We wszystkich innych ugrupowaniach jest lider, który ma ostatnie słowo, a kto ma ostatnie słowo w Konfederacji? To grupa politycznych ambicjonerów, którzy się dogadali na chwilę uznając słusznie, że jako soliści nie mają najmniejszych szans.

Andrzej Duda był w kampanii atutem PiS czy pracuje na siebie?

Trzymał się z boku i to było racjonalne. Mógłby nawet zawetować teraz tę zrobioną na kolanie nowelizację kodeksu karnego. Przez najbliższy rok będzie musiał bowiem przekonać wahającą się część Polaków, że jest kimś więcej niż tylko notariuszem PiS, co będą mu wytykać konkurenci. Tak jak sam atakował Komorowskiego jako platformerskiego prezydenta, tak będzie musiał liczyć się, że będzie teraz określany jako prezydent pisowski. Wybory prezydenckie to absolutna ruletka i nawet jeśli Duda będzie prowadził w sondażach w styczniu, to nie może być pewny, że w maju nie podzieli losu swojego poprzednika.

Tusk przekroczył Rubikon?

Widać, że jest bardzo zainteresowany polską polityką i z każdym tygodniem rozważa powrót do niej. Obóz liberalny nie ma porównywalnego formatem polityka, którego mógłby wystawić w wyborach prezydenckich. Pewnie będzie czekał z ostateczną decyzją do późnej jesieni, żeby przekonać się, z jakim Sejmem miałby do czynienia, jeśli wybory prezydenckie wygra. Im słabsza będzie pozycja PiS i silniejsza opozycji, tym jego start jest bardziej prawdopodobny. Wykluczony wydaje mi się tylko w jednym przypadku: jeśli zobaczy, że PiS sam lub z koalicjantem ma większość 3/5 potrzebną do odrzucania weta. Tusk jest za długo w polityce, by wchodzić w takie samobójcze misje. Teraz czeka przypominając o sobie od czasu do czasu, bo wie, że w polityce milczenie oznacza śmierć.

Co pana bardziej zaskoczyło kolejność czy frekwencja?

Najbardziej zaskakująca jest różnica między dwoma głównymi graczami a całą resztą. Sądziłem, że wyniki mniejszych ugrupowań nie będą takie złe, że oni jednak uzbierają więcej. To, że frekwencja będzie wyższa, było wiadomo.

Powtórzył się wariant „warszawski” z wyborów samorządowych, czyli zabranie tlenu mniejszym ugrupowaniom.

Tak, polska scena robi kolejny krok w stronę systemu dwupartyjnego i jesienią to się może jeszcze pogłębić. Mówiąc wprost, jeśli ktoś chce istnieć realnie w naszej polityce, musi się zapisać do PiS lub szerokiej koalicji pod przywództwem PO. Jeśli teraz Wiosna nieco przekroczyła 6 proc., to jesienią ona i inne mniejsze ugrupowania przy frekwencji około 20 proc. wyższej czyli dochodzącej do 60 proc. zatoną. Na scenie zostanie PiS i antyPiS. Zobaczymy, jeszcze co będzie z PSL.

Będą jakieś porachunki w KE?

Pojawi się krytyka Schetyny, bo jeśli KE nie była w stanie wygrać teraz, to tym bardziej będzie miała problemy jesienią. To jeszcze nie musi oznaczać, że PSL opuści koalicję. Ale i tak będzie skazany na współpracę. Nie sądzę, by KE się rozpadła, bo nie poniosła klęski, po prostu przegrała, ale rokowania dla niej są dużo gorsze niż dotąd. Spodziewam się natomiast, że z Wiosny zacznie się ewakuacja w stronę pani Nowackiej.