Największy sukces administracji Baracka Obamy, jakim było okiełznanie irańskich ambicji nuklearnych i odprężenie na Bliskim Wschodzie, przechodzi do historii.
Nie będzie wojny. Naród irański wybrał drogę biernego oporu – oznajmił w ostatni wtorek najwyższy przywódca Iranu, ajatollah Ali Chamenei. Deklaracja jest jedynie dodatkiem do ultimatum, jakie Teheran postawił Zachodowi. W ubiegłym tygodniu Irańczycy poinformowali Międzynarodową Agencję Energii Atomowej (MAEA), Chiny, Francję, Niemcy, Wielką Brytanię oraz Rosję o odejściu – przynajmniej czasowym – od części ustaleń z 2015 r.
Umowa zakładała ograniczenia w produkcji paliwa nuklearnego: Iran mógł wytworzyć do 300 kg wzbogaconego uranu i 130 ton ciężkiej wody. Potencjalną nadwyżkę mógł przekazać do przechowywania innemu państwu. Teheran znosi teraz te limity. Nie jest jasne, czy dotyczy to również stopnia wzbogacania surowca – aby uran miał zastosowanie militarne, musi zawierać w 90 proc. izotopy rozszczepialne. Przed zawarciem porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi przed czterema laty irańscy naukowcy wzbogacali surowiec do poziomu 20 proc., po jego zawarciu – do poziomu 3,67 proc. (można go używać jako paliwo w reaktorze lekkowodnym).
Za to nie ma żadnych wątpliwości, że decyzja Teheranu ma charakter ultimatum. Irańczycy dali stronom porozumienia 60 dni na to, by przekonały Waszyngton do zniesienia sankcji nałożonych przez Donalda Trumpa. – Porozumienie nuklearne wymaga operacji, pigułki przeciwbólowe stosowane przez ostatni rok były nieskuteczne – z typowo perskim zamiłowaniem do metafor podsumował irański prezydent Hasan Rouhani. – Operacja ma uratować umowę nuklearną, a nie ją zniszczyć – dorzucał.
– Nie szukamy konfliktu z Iranem – odpowiedział na irańskie deklaracje sekretarz stanu USA Mike Pompeo, który spotkał się w Soczi z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem. – Jasno jednak postawiliśmy sprawę, że jeśli amerykańskie interesy zostaną zagrożone, najprawdopodobniej odpowiemy w odpowiedni sposób – skwitował.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że poszukiwanie casus belli już się zaczęło.

Mętne wody Zatoki

Alert pojawił się na stronach amerykańskiej ambasady w Bagdadzie w środę rano: „Departament Stanu nakazuje natychmiastowy wyjazd pracowników rządu USA, których obecność nie jest w Iraku konieczna. Wydawanie wiz zostanie tymczasowo zawieszone”. Ostrzeżenie dotyczy także konsulatu w stolicy irackiego Kurdystanu, Irbilu.
Alarm zapewne nie zaskoczył amerykańskich urzędników i wojskowych. Tydzień wcześniej Mike Pompeo zawitał z niezapowiedzianą wizytą do Bagdadu i, jak twierdzą korespondenci Reutersa, obwieścił irackim wojskowym, że z danych wywiadu USA wynika, iż wspierani przez Iran bojownicy koncentrują siły wokół amerykańskich baz, w których wciąż przebywa ok. 5,2 tys. marines. – Dosyć klarownie określił przesłanie: Waszyngton chce gwarancji, że powstrzymamy grupy zagrażające amerykańskim interesom – miał to komentować anonimowy iracki dygnitarz, cytowany przez BBC. – Powiedzieli, że jeżeli zostaną zaatakowani na terytorium Iraku, podejmą działania obronne bez koordynowania ich z nami – podsumował. O ironio, po kilku dniach premier irackiego rządu stwierdził, że jego służby wywiadowcze nie zaobserwowały „ruchów, które stanowiłyby zagrożenie dla jakiejkolwiek strony”.
Ta rozbieżność nie przeszkodziła Waszyngtonowi w demonstracji siły: na wody Zatoki Perskiej przesunięto grupę uderzeniową, skupioną wokół lotniskowca USS Abraham Lincoln. Wkrótce uzupełniono ją okrętem desantowym USS Arlington, baterią rakiet Patriot i wysłaniem bombowców B-52 do bazy w Katarze.
Od tamtej pory atmosfera tylko gęstnieje. W niedzielę na wodach Fudżajry – jednego z emiratów wchodzących w skład Zjednoczonych Emiratów Arabskich – doszło do incydentu, który Saudyjczycy nazwali „aktami sabotażu”: uszkodzono cztery tankowce, dwa saudyjskie, norweski oraz pływający pod banderą ZEA. Żadna z zainteresowanych stron nie ujawniła, co się dokładnie stało: nie ma ofiar w ludziach, w burtach okrętów odkryto dziury, które mogły powstać wskutek eksplozji niewielkich ładunków – tyle można przynajmniej wywnioskować ze skąpych informacji. Śledczy, jak podaje katarska stacja Al Dżazira, zasugerowali, że mogło dojść do „irańskiego ataku”. Ale nie podano, co na to wskazuje.
Nieco bardziej przekonujące są przedstawione we wtorek szczątki drona, który miał rzekomo uczestniczyć w atakach na saudyjskie naftociągi, należące do państwowego koncernu Aramco. Atak jest dziełem jemeńskiego plemienia Huthi, które wywołało w latach 2004–2015 rebelię przeciwko rodzimemu rządowi, a teraz zwalcza interwencję saudyjskiej armii. W uproszczeniu: Huthi są szyitami, co czyni ich naturalnymi sprzymierzeńcami szyickiego Iranu. A ten jest kluczowym rywalem Arabii Saudyjskiej w walce o status regionalnego mocarstwa.
Kontekst zatem jest jasny, teraz trzeba go wypełnić treścią – i drony nadają się do tego wyśmienicie. Huthi sięgają po to narzędzie coraz częściej: w ostatnich dniach dwie maszyny tego typu uderzyły w przepompownie kluczowego rurociągu Aramco, ale to zaledwie początek długiej listy takich incydentów. W lipcu ubiegłego roku podobny dron wybuchł na lotnisku w Abu Zabi, stolicy ZEA – nie wywołując wielkich zniszczeń, ale wysyłając czytelny sygnał, że Emiraty nie powinny się nazbyt angażować w Jemenie. W styczniu kolejny – tym razem załadowany materiałami wybuchowymi – eksplodował w bazie sił lotniczych jemeńskiego rządu (również zwalczającego Huthi, rzecz jasna) w Adenie, dziesiątkując grupę oficerów wywiadu, którzy zebrali się tam na odprawę. W marcu Huthi wrzucili też do sieci film, na którym ich dron przelatuje nad saudyjską elektrownią al-Shuqaiq, ledwie 130 km od granicy z Jemenem. Trudno o czytelniejszą pogróżkę.
Co to ma wspólnego z Iranem? Eksperci przekonują, że używane przez jemeńskich rebeliantów drony są bliźniaczo podobne do irańskich maszyn Qasef-1. Jednak to o niczym nie przesądza. – Huthi twierdzą, że sami produkują drony – podkreśla Sami Hamdi, ekspert ds. Bliskiego Wschodu i szef magazynu „International Interest”. – Tak samo nauczyli się tego iraccy Kurdowie walczący z Państwem Islamskim – zaznacza.

W cholerę więcej żołnierzy

– Unicestwić Państwo Islamskie, okiełznać Iran, zmusić państwa Zatoki Perskiej do zaprzestania finansowania radykalnego islamu – tę wyliczankę powtarzał Steve Bannon, główny ideolog obozu Donalda Trumpa. Dziś Bannon jest na bocznym torze, ale scenariusz dla „nowego Bliskiego Wschodu” nie zdezaktualizował się. Pałeczkę przejął (może trzymał ją od początku) energiczny i kontrowersyjny zięć prezydenta USA Jared Kuschner.
Już dwa lata temu wiadomo było, że kalifat Państwa Islamskiego się rozsypuje i jego ostateczny upadek jest zaledwie kwestią czasu. Zarówno w tym przypadku, jak i w odniesieniu do kolejnych wymienionych punktów, Biały Dom potrzebował regionalnego sojusznika, który potrafiłby stworzyć antyirańską koalicję. Wybór padł – bez zaskoczeń – na Arabię Saudyjską, a w szczególności na następcę tronu Mohammada bin Salmana, który od dwóch lat energicznie podporządkowuje sobie rodzinę i kraj w oczekiwaniu na przejęcie tronu po sędziwym ojcu. Jak twierdzą informatorzy amerykańskich mediów, między Kuschnerem a ambitnym księciem „jest chemia”. – Bardzo szybko stali się sobie bliscy – zdradzał jeden z współpracowników Kuschnera. – Obaj widzą świat w ten sam sposób i obaj uważają się za łebskich facetów w pędzącym za mamoną świecie – dodawał.
Wybór, który wydawał się być oczywisty, może się jednak okazać pułapką. Nie przypadkiem eksperci, którzy przyglądali się poczynaniom nowego przyjaciela Kuschnera, nazywają go „narwańcem”. Mohammad bin Salman jest autorem wszystkich najpoważniejszych wpadek dyplomatyczno-strategicznych ostatnich lat. To on popchnął papę do zorganizowania saudyjskiej interwencji militarnej w Jemenie, która ujawniła dramatyczną nieporadność armii Królestwa. MBS, jak określają go rodacy, stoi za dyplomatyczną izolacją Kataru: emiratu niewielkiego, ale mającego nieproporcjonalnie wielkie wpływy na Półwyspie Arabskim oraz ambicję prowadzenia niepodporządkowanej Saudom polityki.
Wreszcie następca tronu okazał się być zwolennikiem polityki twardej ręki, w stylu mocno kłopotliwym dla Waszyngtonu. Choć pozował na liberała, który chce ułatwić życie swoim rodakom – w olbrzymiej mierze mającym mniej niż 30 lat – to jego reformy okazują się poczynaniami pozornymi. Zezwolenie kobietom na prowadzenie aut czy otworzenie kin okazało się manewrem odwracającym uwagę od brutalnej rozprawy z krytykami nowego pretendenta do tronu – zarówno tymi z grona rodziny, jak i aktywistami organizacji praw człowieka, blogerami i komentatorami. Czarę goryczy przelała zbrodnia w saudyjskim konsulacie w Istambule na początku października ubiegłego roku: siepacze bin Salmana dopadli tam Dżamala Chaszukdżiego – weterana saudyjskiego dziennikarstwa, który kilkanaście miesięcy wcześniej uciekł z Królestwa i zaczął pracować dla „The Washington Post”. Morderstwo musiał skrytykować nawet Biały Dom, chociaż doradcy Trumpa błyskawicznie zadowolili się komunikatem saudyjskiego dworu, że sprawa zostanie wyjaśniona, a winni odpowiedzą za zabicie wygadanego komentatora.
Niefortunny wybór alianta będzie się pewnie mścić na całym regionie jeszcze przez lata, ale na razie liczy się determinacja Saudyjczyków do złamania irańskiej potęgi. Królestwo walczy z Republiką Islamską o prymat w muzułmańskim świecie od dawna, ale po rewolucji Chomeiniego w 1979 r. rywalizacja ta nabrała tempa i temperatury. Potęguje ją fakt, że na bogatą w ropę graniczną irańską prowincję Chuzestan miał niegdyś chrapkę Irak, z kolei w równie zasobnej Wschodniej Prowincji Arabii Saudyjskiej mieszkają liczne wspólnoty szyickie. Saudyjczycy doszukiwali się więc wiodących do Teheranu tropów już w kilka miesięcy po rewolucji, gdy grupa (sunnickich, jak się okazało) radykałów opanowała Wielki Meczet w Mekce, najświętsze sanktuarium islamu. Podejrzenia o próby eksportu rewolucji Chomeiniego powracają regularnie, gdy tylko szyici z Półwyspu Arabskiego próbują upominać się o swoje prawa. Ajatollahowie odwzajemniali te uprzedzenia, oskarżając Dom Saudów o rozpustę, niemoralność i wysługiwanie się Amerykanom. Do dziś oba kraje tkwią w czymś na kształt zimnej wojny.
Prawdziwą wojnę rozważa natomiast podobno Biały Dom. Dziennik „The New York Times”, powołując się na informatorów z otoczenia Donalda Trumpa, twierdzi, że współpracownicy prezydenta wygrzebali z archiwów plan rzucenia na Bliski Wschód 120 tys. żołnierzy, którzy mieliby obalić reżim ajatollahów. – Fake news – miał skwitować te doniesienia lokator Białego Domu. – Nie planujemy czegoś takiego. Ale gdybyśmy planowali, wysłalibyśmy w cholerę więcej żołnierzy – uciął buńczucznie.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że do realizacji takiego scenariusza brakuje wystarczająco dobrego pretekstu.

Przeczekać Boltona

Nóż w plecy Amerykanom wbił kilka dni temu Brytyjczyk. – Mamy świadomość obecności Irańczyków na obszarze, na którym działamy. I monitorujemy ich działania, tak jak innych sił – komentował generał major Chris Ghika, zastępca dowódcy międzynarodowych sił skierowanych do zwalczania Państwa Islamskiego. – Ale nie ma żadnej podwyższonej groźby ze strony wspieranych przez Iran sił w Iraku lub Syrii – dorzucił, podważając wszystko, co amerykańscy oficjele powtarzali przez ostatnie dni.
Biorąc pod uwagę kontekst wieloletniej amerykańsko-irańskiej i saudyjsko-irańskiej konfrontacji w regionie, reszta świata przyjmuje ostatnie twierdzenia Waszyngtonu i jego sojuszników z olbrzymią nieufnością. Wystarczy wspomnieć, że gdy Biały Dom rzucił na wody Zatoki Perskiej lotniskowiec USS Abraham Lincoln, od grupy odłączyła się hiszpańska fregata Mendez Nunez. – To czasowe wycofanie jednostki, o którym zdecydowała minister obrony Margarita Robles – tłumaczył rzecznik resortu po tym, jak tę informację ujawnił dziennik „El Pais”. Madryt utrzymuje, że skoro zmieniły się zadania grupy, z którą ćwiczyli jego marynarze, to nie ma też podstaw dla kontynuowania misji. – Hiszpania nie przewiduje żadnej konfrontacyjnej albo wojennej operacji – podkreślił otwarcie rzecznik.
Jak twierdzi „The New York Times”, europejscy eksperci i przedstawiciele służb wywiadowczych są zgodni co do tego, że najbardziej agresywne działania w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy podjęła obecna administracja USA, pod wodzą doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Johna R. Boltona, „jastrzębia” z czasów prezydentury George’a W. Busha. Europejczycy pamiętają, że Bolton był wśród tych amerykańskich dygnitarzy, którzy z największą zaciekłością – i podobnym lekceważeniem faktów – parli do inwazji na Irak i obalenia Saddama Husajna. „Prywatnie europejscy dygnitarze twierdzą, że Bolton i Pompeo popychają nieświadomego powagi sytuacji Trumpa w stronę wojny, (która wybuchnie) zanim on sobie to uświadomi” – dowodzi amerykańska gazeta.
Ta nieufność jest demonstrowana bez ogródek. – Maksimum powściągliwości – odpowiedziała Federica Mogherini piastująca funkcję wysokiego przedstawiciela UE ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa na nalegania Pompeo, by zastosować wobec Teheranu maksymalną presję. Z porozumienia nuklearnego wynegocjowanego przez administrację Obamy nie wycofał się żaden z pozostałych sygnatariuszy. – Kraje zachodnie nakłaniają Teheran, by po prostu przeczekał administrację Trumpa – podsumowywał Jack Watling, ekspert londyńskiego think tanku Royal United Services Insitute, a wcześniej ceniony i nagradzany korespondent wojenny.

Tsunami przetopionego metalu

Siłą Teheranu jest dziś nie tylko słabość dowodów na irańskie knowania, jakimi posługują się Amerykanie. To również latami budowane na Bliskim Wschodzie – i poza nim – wpływy, zwłaszcza w tzw. szyickim półksiężycu. Jego granice są umowne, bowiem do strefy wpływów Iranu można zaliczyć np. sunnicką Palestynę (Saudyjczycy demonstracyjnie odwrócili się od niej w ostatnich latach) i alawicki reżim w Syrii (sekta, do której należy prezydent Baszszar al-Asad, wyrosła z szyizmu) oraz Liban, w którym szyici prawdopodobnie są dziś większością.
To w przybliżeniu zachodnie krańce irańskiej strefy wpływów. Potem jest Irak z 65-proc. większością szyicką, Bahrajn z 62-proc., Jemen z 35–40 proc. szyickich mieszkańców, Arabia Saudyjska ze wspomnianą mniejszością, która może dobijać nawet 25 proc. ogółu mieszkańców Królestwa. Na wschodzie mamy zaś co najmniej 15-proc. szyicką mniejszość w Pakistanie i co najmniej 10-proc. w Afganistanie. Dziś w wielu z wymienionych regionów jastrzębie widzą fronty zastępczych wojen – i choć niewątpliwie we wszystkich toczą się lokalne konflikty, to Teheran dotychczas powściągliwie realizował w nich swoje interesy. Strach pomyśleć, co mógłby zwojować w przypadku otwartego konfliktu – wystarczy przypomnieć sobie poczynania libańskiego Hezbollahu podczas wojny domowej w tym niewielkim kraju w latach 80.
Ale i dla reżimu ajatollahów konsekwencje konfrontacji byłyby przerażające. „Tsunami precyzyjnie naprowadzanego przetopionego metalu” – pisze o arsenale USA brytyjska gazeta „The Guardian”. „Zabójczość amerykańskiej broni jest dziś znacznie większa niż w 2003 r.” – podkreśla na jej łamach Dan Plesch, specjalista ds. wojskowości z Centre for International Studies And Diplomacy w Londynie. „Gwałtownie zniszczona zostałaby wojskowa, cywilna, polityczna i gospodarcza infrastruktura kraju” – kwituje. A gdyby Waszyngton chciał narzucić Iranowi jakiś kolejny rząd złożony z nikomu nieznanych perskich imigrantów (koncepcja zrealizowana w Iraku), kraj mogłaby czekać bałkanizacja: rozpad na rządzone przez lokalnych watażków regiony. „Dopóki Bolton szepcze Trumpowi do ucha, ten scenariusz jest możliwy” – dowodzi brytyjska gazeta.
Przeczekanie Boltona i Trumpa, jakie doradzają Teheranowi Europejczycy, też nie będzie jednak łatwe. Po pierwsze, trudno sprzedać tę taktykę zwykłym Irańczykom, na których głowy i portfele spadają konsekwencje ponownej izolacji kraju. Po drugie, trudno przewidzieć, czy Trump nie obroni Białego Domu w 2020 r. – grono potencjalnych demokratycznych kontrkandydatów może liczyć dziś nawet 30 chętnych i żaden z nich nie budzi w Ameryce wielkiego entuzjazmu. Po trzecie, nowa administracja w Waszyngtonie niekoniecznie musi chcieć wrócić do porozumienia nuklearnego i polityki odprężenia. Podsycanie atmosfery zagrożenia i wchodzenie w rolę jedynego obrońcy opłaciło się już niejednemu rządowi na świecie.