Władze w Sri Dźajawardanapura Kotte będą musiały znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że służby przeoczyły przygotowania do wielkanocnych zamachów.

Takiej formy przemocy Sri Lanka jeszcze nie doświadczyła, nawet podczas zakończonej dekadę temu wojny domowej, która trawiła kraj przez 26 lat. I chociaż to właśnie wtedy mieszkańcy położonej u wybrzeży Indii wyspy po raz pierwszy zetknęli się z zamachowcami samobójcami, to nigdy na taką skalę. W niedzielę zginęło ok. 300 osób, a dalszych 500 zostało rannych. Prezydent Maithripala Sirisena zarządził na dziś żałobę narodową.

Władze kraju podały, że za zamachami stoi Narodowy Thowheeth Jama’ath, mało znana grupa islamistyczna, która dotychczas ograniczała się do niszczenia buddyjskich pomników. Liczba ataków, jak również stopień ich skoordynowania świadczą jednak, że prawdopodobnie nie działali na własną rękę. Taką wersję już wczoraj zasugerował minister zdrowia Rajitha Senaratne, który stwierdził, że wiele wskazuje na to, iż organizatorzy zamachów otrzymali pomoc z zewnątrz.

Tego zdania są również międzynarodowi eksperci od terroryzmu. – Sri Lanka nigdy nie doświadczyła takiego ataku – skoordynowanego, w wielu miejscach jednocześnie, z dużą liczbą ofiar – nawet ze strony Tamilskich Tygrysów podczas brutalnej wojny domowej. Z tego względu nie jestem przekonany, żeby atak zaplanowano lokalnie. Wydaje mi się, że stoi za tym ktoś inny – powiedział dziennikowi „Financial Times” Alan Keenan, ekspert odpowiedzialny za Sri Lankę w specjalizującym się w konfliktach think tanku International Crisis Group.

Puzzle nie pasują

Do zamachu nie przyznała się jednak żadna z międzynarodowych organizacji terrorystycznych, która byłaby w stanie taką pomoc zapewnić, czyli Państwo Islamskie lub Al-Kaida. Brak takiego oświadczenia jest nietypowy zwłaszcza w przypadku tej pierwszej, która przez ostatnie lata przypisywała sobie ataki przeprowadzone nawet przez osoby, których związek z nią ograniczał się wyłącznie do inspiracji ideologią.

Są także inne niewiadome. Zamach jest o tyle tajemniczy, że nie pasuje do etnicznej i religijnej układanki w kraju. Sri Lanka zamieszkana jest przez kilka grup etnicznych, w tym stanowiących większość populacji Syngalezi (74 proc.), Tamilów (18 proc.) oraz Maurów (8 proc.). Wojna domowa w latach 1983–2009 rozegrała się głównie między pierwszą a drugą grupą. A chrześcijanie, którzy padli ofiarą niedzielnych zamachów, wywodzą się z obydwu tych grup.

Co więcej, dotąd ofiarami agresji najczęściej padali wyznający islam Maurowie – głównie ze strony buddyjskich Syngalezi. Ale też Tamilów, z którymi choć współdzielą język, to uważają się za etnicznie odrębnych. Chrześcijanie stali z boku tych wszystkich podziałów. – Nie byli też w konflikcie z muzułmanami. Zwłaszcza na wschodzie kraju różne grupy żyły spokojnie obok siebie: Tamilowie, chrześcijanie, muzułmanie – to bardzo różnorodne okolice. To samo tyczy się okolic Colombo – tłumaczył w wywiadzie dla „New Yorkera” ekspert Instytutu Strategicznego Dialogu Amarnath Amarasingam.

Dodał, że to, iż na celowniku znaleźli się chrześcijanie, także wskazuje, że inspiracja do ataku mogła pojawić się z zewnątrz.

Blamaż władz

Na razie rząd Sri Lanki stara się poskładać te wszystkie niepasujące do siebie wątki w spójną całość. W związku z zamachami już zatrzymano ponad 20 osób; udało się także zidentyfikować jednego z zamachowców. Okazał się nim lokalny przedsiębiorca Insan Seelavan. W jaki sposób się zradykalizował, na razie nie wiadomo. Minister transportu Kabir Hashim podał także, że inny zamachowiec został zatrzymany kilka miesięcy temu w związku z aktem wandalizmu na buddyjskich posągach. Kto lub co go do tego zachęciło – na to władze będą musiały odpowiedzieć w ciągu najbliższych tygodni.

Najważniejsze jest jednak najbardziej niewygodne pytanie: jak to w ogóle jest możliwe, że przygotowania do tak skomplikowanej operacji terrorystycznej przeszły kompletnie niezauważone. Co gorsza, wczoraj pojawiły się doniesienia, jakoby policja już 11 kwietnia dysponowała informacjami o możliwych atakach na chrześcijańskie świątynie. Premier Ranil Wickremesinghe bił się jednak w piersi, że nie otrzymał od swoich podwładnych żadnego ostrzeżenia.

Jednym z powodów mogły być… święta. W połowie kwietnia na Sri Lance jest tradycyjnie obchodzone święto Alut Avurudda, czyli Nowy Rok połączony z końcem żniw. W tym roku uroczystość wypadła 14 kwietnia, niedługo po tym, jak służby otrzymały pierwsze informacje o możliwych zamachach. To nikogo nie tłumaczy, ale mogło wpłynąć na przepływ informacji.

Brak zdecydowanych działań może też być spowodowany tarciami w obrębie samej administracji. Głową państwa i szefem rządu na Sri Lance jest bowiem prezydent, który jednak część obowiązków w rządzeniu krajem deleguje na premiera, a pomiędzy panami bardzo iskrzy. Do tego stopnia, że rywalizacja między nimi zamieniła się pod koniec października ub.r. w kryzys konstytucyjny. Prezydent Sirisena mianował wówczas na premiera Mahindę Rajapaksa, swojego poprzednika na stanowisku. Urzędujący premier Wickremesinghe jednak nie ustąpił ze stanowiska i trwał pomimo nacisków. W pewnym momencie więc w kraju urzędowało dwóch premierów, a prezydent chciał nawet rozwiązać parlament, przed czym ostatecznie powstrzymał go Sąd Najwyższy. W grudniu Sirisena ustąpił, ale sprawność rządu musiała na tym ucierpieć.

– Ten rząd ma dwie głowy i każda ciągnie w inną stronę – powiedział dziennikarzom biznesowego „Nikkei Asian Review” lankijski dyplomata.

Sri Lanka to kolejny kraj w Azji, w którym ostatnio dają znać o sobie napięcia między poszczególnymi grupami ludności. Niedawno kryzys wybuchł w Mjanmie, gdzie buddyjska większość zmusiła muzułmańską mniejszość Rohingya do ucieczki do sąsiedniego Bangladeszu. Wątki etniczne pojawiły się także podczas tegorocznych wyborów w Indonezji i Indiach, gdzie politycy wykorzystywali je do zdobycia głosów bardziej konserwatywnych wyborców.