Za dwa tygodnie Brytyjczycy zagłosują w wyborach samorządowych. Kiepski wynik konserwatystów może oznaczać koniec rządów Theresy May.
Wybory 2 maja będą pierwszą okazją dla Brytyjczyków, by zrecenzować brexitową politykę rządzącej nad Tamizą Partii Konserwatywnej. Wiele wskazuje na to, że będzie ona negatywna. „Poparcie dla partii spada na łeb, na szyję, ponieważ nasi wyborcy uważają, że złamaliśmy dane im obietnice” – alarmowali samorządowcy w liście do premier Theresy May.
Do wzięcia będzie 8,4 tys. miejsc w samorządach, spośród których 4628 zajmują obecnie torysi. W większości będzie głosować prowincja (w Wielkiej Brytanii nie wybiera się wszystkich lokalnych włodarzy naraz), a to przecież bastion Partii Konserwatywnej. Bastion, który w większości opowiadał się za brexitem i teraz chce torysom wystawić za to rachunek. Jak wskazywał w rozmowie z dziennikiem „The Times” ekspert Partii Konserwatywnej Robert Hayward, torysi mogliby w nadchodzących wyborach liczyć na dodatkowe punkty poparcia, gdyby dokończyli brexit. Ponieważ tak się nie stało, muszą się liczyć ze stratami.
– Wystarczy zapytać dowolnego posła. Chcą porozumienia, ponieważ wtedy mogą pójść między ludzi i powiedzieć: „proszę, mamy porozumienie”. Tak jednak nie jest, co stawia torysów w trudnej sytuacji, ponieważ spora część elektoratu chciałaby to po prostu mieć już z głowy – tłumaczył specjalista. Od ponad tygodnia sondaże pokazują, że konserwatyści stracili przewagę nad Partią Pracy (dotychczas partie wypadały podobnie z niewielką przewagą konserwatystów). Najnowsze badanie ośrodka Opinum daje torysom 29 proc., a laburzystom – 36 proc. poparcia.
– Jest źle i z każdym dniem gorzej. A jeśli premier zgodzi się na jakąś formę miękkiego brexitu, sytuacja pogorszy się jeszcze bardziej – skarżył się dziennikowi „Financial Times” jeden z lokalnych włodarzy. Jeśli konserwatyści zanotują fatalny wynik, nasilą się głosy za odejściem premier May. Już teraz wielu lokalnych działaczy nie chce czekać i planuje presję na odejście szefowej rządu. Nie wystarczy im złożona już przez May obietnica, że wyprowadzi się spod Downing Str. 10 przed następną fazą negocjacji brexitowych.
Presja miałaby postać nadzwyczajnego kongresu partii, który może być zwołany na wniosek wystarczającej liczby członków. Przyjęto by na nim wotum nieufności dla May jako szefowej Partii Konserwatywnej. I chociaż w ten sposób nie można usunąć premier ze stanowiska ani z funkcji przewodniczącego partii, byłby to silny sygnał, że May powinna odejść. „Z wielkim żalem zwracamy się do pani premier, aby przemyślała swoją pozycję i złożyła dymisję, w ten sposób pozwalając Partii Konserwatywnej na wybór nowego przewodniczącego, a krajowi na ruch naprzód i dokończenie negocjacji nad wyjściem z Unii Europejskiej” – brzmiałby tekst proponowanej przez buntowników rezolucji.
Wybory lokalne to niejedyna okazja, kiedy konserwatyści mogą dostać po głowie. Drugą są wybory europejskie, co do których wciąż nie ma pewności, czy się odbędą (na razie premier zapowiada, że takiej konieczności nie będzie). Gdyby jednak do nich doszło, sondaże zwiastują doskonały wynik Partii Brexitu Nigela Farage’a. Sondaż ośrodka YouGov z tego tygodnia daje czołowemu eurosceptykowi Albionu 27 proc. poparcia, laburzystom – 22 proc., a torysom – zaledwie 15 proc.
Warto jednak pamiętać, że w Wielkiej Brytanii eurowybory rządzą się innymi prawami. W 2014 r. wygrała w nich Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, której szefem był wówczas Farage. – May przekonuje się, dlaczego David Cameron zorganizował referendum brexitowe. Nie zrobił tego, żeby podlizać się eurosceptycznym posłom. Zrobił to, aby wyborcy głosujący na konserwatystów nie uciekli do partii eurosceptycznych. Ten proces teraz się powtarza i ucierpią na nim torysi – tłumaczył Martin Baxter, założyciel sondażowni Electoral Calculus, dziennikowi „The Daily Telegraph”.