Manipulacji – już na poziomie języka – dokonuje każdy, kto używa określenia ACTA 2. To tani chwyt, mający przywołać na myśl globalną inicjatywę ACTA (ang. Anti-Counterfeiting Trade Agreement), która ostatecznie nie weszła w życie, ale dopiero na skutek masowych protestów na całym świecie. Wycofał się z niej również rząd Donalda Tuska pod naciskiem nie tylko opinii publicznej, ale i organizacji pozarządowych. ACTA miała być umową handlową dotyczącą zwalczania obrotu towarami podrabianymi, lecz otwierała furtki do kontroli internetu, ograniczania wolności słowa czy prawa do prywatności.
Oburzenie było słuszne, protesty skuteczne, więc przy nowej unijnej dyrektywie o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym postanowiono cynicznie sięgnąć po termin ACTA 2. Zabieg propagandowo sprytny, bo budzi stare demony permanentnej inwigilacji związane z ACTA. Jednak właściwie na każdym poziomie nietrafiony. Podobnie jak próba ustawienia konfliktu wokół dyrektywy na linii stare media papierowe kontra nowoczesny świat portali, blogosfery, forów internetowych etc.
Tłuste koncerny medialne bronią status quo i chcą reglamentować informacje, a ta jest prawdziwie wolna w internecie, którego jako całości nie może kontrolować żadne państwo ani podmiot. Sam bym walczył o taką wolność, gdyby to o nią chodziło. Chodzi jednak o to, że twórcy należy się wynagrodzenie za owoce jego pracy i to także od tych, którzy – jak portale społecznościowe – żerują na nich i zarabiają na tyle dobrze, że tradycyjnych wydawców już dawno zostawili w tyle. Najpierw wysysali z nich treść, a teraz już są na tyle duzi, że nie może się z nimi żadne medium równać. Dziennikarz „Pulsu Biznesu” Marcel Zatoński potrzebował 152 znaków na Twitterze, aby ten balonik dobrego internetu i złego papieru przekłuć, pokazując, że rynkowa wartość ogromnego wydawcy pracy Axel Springer to ponad 5 mld dol., a Google ma samej tylko gotówki i jej ekwiwalentów 109 mld dol. Kto tutaj jest mrówką, a kto słoniem?
Walka mogłaby się dalej toczyć wśród prawników i lobbystów obu stron, ale u nas na wyborcze sztandary nową dyrektywę autorską postanowił wziąć PiS. Ba! Uczynił z niej nawet element obietnic wyborczych i do piątki Kaczyńskiego dodano plus. Ten plus to wolność, w domyśle – wolność w internecie. Pominę już życzliwie opinie, jakie o internautach wyraził kiedyś Jarosław Kaczyński. Jak rząd chce tę wolność suwerenowi zapewnić? Maksymalnie liberalizując unijną dyrektywę. Tutaj zaczyna się problem, bo prezes PiS, wtórujący mu premier Mateusz Morawiecki i reszta polityków partii rządzącej bezmyślnie klepiących przekazy dnia (to nie tylko cecha polityków PiS) cynicznie okłamują Polaków albo nie zamierzają wdrażać unijnego prawa, a tym samym spełniają jeden z warunków stawiania się poza wspólnotą Unii Europejskiej.
To, że konsekwencje dyrektywy są wyolbrzymiane przez PiS albo, jak kto woli, partia w tej sprawie oszukuje opinię publiczną, to jedno. Ale każdy, kto poświęci chwilę na prześledzenie, jak wygląda implementacja do krajowego porządku prawnego przepisów uchwalanych w Brukseli i Strasburgu, zobaczy, że elastyczności przy dyrektywach zbyt wielkiej nie ma. A na pewno nie takiej, która miałaby je fundamentalnie zmieniać. Jeśli więc dyrektywa o prawach autorskich to zło i ACTA 2, to obietnica PiS jest bez pokrycia. No chyba, że ma być obietnicą, która spełni się wraz z wdrożeniem dyrektywy w Polsce, bo ta nie niesie ryzyka dla wolności. Wówczas jednak mamy do czynienia z wielką manipulacją. Jeśli rządzący są już na tym etapie, że wierzą we własne słowa, to zapowiedzi należy czytać jako swoiste weto wobec dyrektywy. To zaś oznacza kolejne pogwałcenie porządku prawnego, do którego przestrzegania sami się zobowiązaliśmy. Kolejnym ruchem będzie walka PiS z oskarżeniami, że chcą Polskę wyprowadzić z UE. Coraz trudniej będzie jednak do tego przekonać kogokolwiek, a taki proces składa się właśnie z małych, nieśmiałych kroków, które mogą przejść niezauważone. Prowadzą jednak na drogę, z której trudno zawrócić, a jej kierunek jest jasny.