Po majowych wyborach do europarlamentu RFN uzyska jeszcze większy wpływ na losy UE. Można czerwienieć z oburzenia i bić na alarm. Albo można na tym skorzystać.
„Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy” – słowa angielskiego snajpera Gary’ego Linekera przez dekady celnie opisywały skuteczność niemieckiej jedenastki. Po mundialu w Rosji, w którym Niemcy nawet nie wyszli z grupy, już trudniej w ciemno obstawiać kolejne zwycięstwa drużyny Joachima Löwa. Słowa Linekera nadal trafnie opisują stan gry, ale już tej politycznej. Jakkolwiek ułożą się niuanse majowych wyborów do Parlamentu Europejskiego, to zwycięstwo przypadnie drużynie, którą Niemcy wyślą do Brukseli.
W zeszły piątek sondażownia Kantar opublikowała nowe prognozy podziału miejsc w Parlamencie Europejskim. Wynika z nich, że owszem, eurosceptycy i partie populistyczne zdobędą o wiele więcej głosów niż dotychczas. Tylko że nawet w przypadku realizacji skrajnych scenariuszy frakcje prounijne utrzymają większość. Tradycyjne europejskie rodziny polityczne – chadecy, liberałowie i socjaliści – utracą część mandatów. Będzie to od nich wymagało częstszego budowania sojuszy. To spowolni procesy legislacyjne inicjowane przez europejski mainstream, ale ich nie zatrzyma.
Niemieccy europosłowie mają wszelkie szanse, żeby utworzyć największe narodowe grupy w czterech europejskich frakcjach, w tym w dwóch największych – chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej i w Postępowym Sojuszu Socjalistów i Demokratów. W europejskiej frakcji Zielonych niemieccy politycy mogą stanowić nawet ponad 40 proc. całego składu. Czytelnik w Polsce może słusznie zwrócić uwagę, że przecież partie mają swoje różnice programowe. I z licznych reprezentacji Prawa i Sprawiedliwości oraz Koalicji Europejskiej wysłanych do Brukseli nie wyniknie wiele wspólnych projektów. Tylko że niemiecki parlamentaryzm klasycznie już żywi się kompromisem i współpracą. Krajem kolejny raz rządzi koalicja konserwatywnej CDU i socjaldemokratów z SPD. Na poziomie regionów te dwie partie wchodzą w dalsze koalicje z liberałami, Zielonymi, a nawet skrajną lewicą. Politycy przyzwyczajeni do współpracy tym chętniej konsultują się w Parlamencie Europejskim.
Spośród 96 niemieckich europosłów obecnie pracujących w Brukseli kilkudziesięciu zaczynało swoje pierwsze kadencje jeszcze w latach 80. i 90. XX w. Większość z nich stara się o reelekcję. Dekady doświadczeń powodują, że to właśnie ci politycy obejmują funkcję przewodniczących komisji parlamentarnych oraz częściej pełnią funkcję sprawozdawców i kontrsprawozdawców, czyli osób, które kontrolują procesy legislacyjne w Parlamencie Europejskim.
Niemiecki punkt widzenia może także przyjąć przyszła Komisja Europejska. Bawarczyk Manfred Weber ma największe szanse na przejęcie schedy po Jean-Claudzie Junckerze. Media spekulują także, czy Jens Weidmann, prezes Niemieckiego Banku Federalnego, przejmie stery w Europejskim Banku Centralnym. Kadencja obecnego prezesa Mario Draghiego kończy się w październiku. Za Weidmannem lobbować ma kanclerz Angela Merkel.
Przewaga niemieckich aktorów politycznych na europejskiej scenie to jednak nie wynik planów uknutych w Berlinie. To suma kryzysów, które dotknęły parlamentaryzm w innych największych państwach „starej” Unii. Wielka Brytania, z wielkimi trudnościami, ale żegna się ze Wspólnotą. A klasyczne partie prawicowe i lewicowe, które od dziesięcioleci budowały polityczny krajobraz we Francji i Włoszech, od lat przeżywają egzystencjalny kryzys. Świeże projekty, francuska Republika Naprzód prezydenta Emmanuela Macrona czy włoski Ruch Pięciu Gwiazd wprowadzą do europarlamentu wielu naturszczyków. Przez pierwsze lata będą raczej studiować skomplikowane rozkłady brukselskich sal niż rozdawać polityczne karty.
Przy tych prognozach łatwo wskazać palcem na Berlin i wytykać niecne zamiary zdominowania Unii Europejskiej. Tylko że Niemcy same jeszcze nie wiedzą, co z tą przewagą zrobić. Duża część debaty publicznej w RFN to poszukiwanie odpowiednich ról do odegrania w Europie i na świecie. Pewne jest tylko, że niemal wszystkie siły polityczne w Niemczech są prounijne i otwarte na współpracę. Nadarza się więc dogodny moment dla wszystkich potencjalnych partnerów na podjęcie wspólnej dyskusji o przyszłości UE. To szansa także dla Polski.