Wszyscy spodziewali się bomby. Przynajmniej takiej jak ta, która wybuchła przy okazji premiery „Klątwy” w Teatrze Powszechnym dwa lata temu. Tamten spektakl miał szokować, ale przy okazji sprawdzić, jakie są granice teatralnej wypowiedzi. Przesunął ją tak daleko, że widz jest dziś już niemal do wszystkiego przyzwyczajony.
Dlatego niedawne wystawienie „Mein Kampf” i w zasadzie odczytanie ze sceny słów Adolfa Hitlera niemal nikogo już nie zaskoczyło. W „Klątwie” organizowano zbiórkę na zamach na Jarosława Kaczyńskiego, piłą ścinano krzyż, szydzono z Jana Pawła II. Wobec tego treść książki, która stała się podstawą doktryny zbrodniczego ustroju, dziś jest już tylko – mrocznym – ale jednak muzealnym eksponatem.
Czy reżyser i dyrekcja teatru mieli prawo sięgnąć po ten tekst? O to toczą się oczywiście spory, ale na ich obronę można powiedzieć, że wykonali kolosalną pracę wcześniej. W Powszechnym przed premierą odbyło się wiele debat na temat ideologii faszyzmu i nazizmu, o przemocy, jaką może nieść i niesie język, o współczesnych ruchach i ideach, jakie zagrażają demokracji albo ją wypaczają, ale też o gniewie i mowie nienawiści, które pojawiają się po tej liberalnej stronie. Do tego twórcy, czyli Jakub Skrzywanek i Grzegorz Niziołek, a także dyrektor Teatru Powszechnego udzielili kilku wywiadów, od „New York Timesa” po DGP, w których tłumaczyli swoje intencje wzięcia na warsztat akurat „Mein Kampf”. Mam wrażenie, że to ich uchroniło przed skandalem.
W pierwszym akcie dostajemy rekonstrukcję tego, jak rodzi się faszyzm na poziomie podstawowym – w rodzinie. Zupełnie jak w „Białej wstążce” Michaela Hanekego czy w „Zmierzchu bogów” Luchina Viscontiego. Z początku jest trochę lirycznie, jak w każdej opowieści o relacji z ojcem i matką i o latach młodzieńczych. I o bezdomności, która dotknęła Hitlera w okresie wiedeńskim. Z tego odrzucenia wzięły się jego nienawiść i resentyment. Potem już zaczynają dominować trwoga i przerażenie. Pojawia się oczywiście szczucie na symbolicznego, a wręcz przysłowiowego Żyda. Słowa te szokują, ale każą nam jednocześnie sobie uświadomić, że są one obecne i dziś.
Uderzająca jest scena, gdy młody człowiek dosłownie wybiela pędzlem twarz z obrazu jasnogórskiej Czarnej Madonny. To nie szarganie świętości i ikonoklazm, lecz próba uświadomienia paradoksu, jakim jest dyskryminowanie z Chrystusem na ustach uchodźców i imigrantów o innym kolorze skóry, oraz czym to się może skończyć.
Największe ryzyko reżyser podjął w drugim akcie. Tym o propagandzie i jej języku. Całość jest nastrojona na wysoki ton. To połączenie opery i baletu z Wagnerem w tle, ulubionym kompozytorem Hitlera. Skrzywanek wsadza ojca nazizmu w usta współczesnych polityków, ale dzieli po równo, zatem w zasadzie każdy może się obrazić. Słowa „Mein Kampf” recytują kolejno Donald Trump, Jarosław Kaczyński, Jorge Bergoglio, Angela Merkel i Donald Tusk. A za symbole propagandy służą mur na granicy Ameryki z Meksykiem, wrak tupolewa, łódź z imigrantami, a także flaga unijna i symboliczna dla środowiska LGBT tęcza. Jest w tym niebezpieczeństwo nieco teflonowego potraktowania języka współczesnej polityki, bo jednak wspomniana piątka nie jest przesycona nienawiścią, która może doprowadzić do masowej zbrodni. Tutaj granica artystycznego eksperymentu została przekroczona.
Mocne wrażenie robi inscenizacja największej obsesji Hitlera, czyli kwestii związanych z biopolityką i prokreacją. Dla niego Niemców miało być wielu. Mieli być zdrowi i silni. Uświadomieniu widzowi skali absurdu rasistowskiej obsesji służy wykonanie przez aktorów piosenki „Dla ciebie chcę być biała” z polskiego komediodramatu pt. „Czarna perła” z 1934 r., w którym francusko-tahitańska aktorka Reri śpiewa do bohatera granego przez Eugeniusza Bodo, że z miłości do niego gotowa jest się wybielić. Trzeba tu przypomnieć, że ten bardzo anachroniczny obraz został ponad 80 lat temu zatrzymany przez cenzurę w niektórych stanach USA, m.in. Ohio, bo ówczesne przepisy zakazywały pokazywania w filmie związku osób dwóch różnych ras.
„Mein Kampf” w Powszechnym wywołuje emocje na skrajnie prawicowych forach internetowych. Nie podoba się też części lewicowej inteligencji. Ale skandalu i obrazoburczości nie było. Jest poprawny spektakl o tym, że nie możemy zapominać, jak płytko kryje się zło. I tyle.