Miało być spektakularne rozszerzenie „nowej piątki PiS” i sięgnięcie po nieoczywisty elektorat. Skończyło się na mało znaczącym rebrandingu i obietnicą zachowania wolności w Internecie. Najciekawsze jest jednak to, z czego PiS chyba nie zdał sobie do końca sprawy, składając taką obietnicę - swoimi zapowiedziami przyznał bowiem, że budząca emocje dyrektywa nie taka straszna, jak je malują.

Gdy pojawiły się spekulacje o możliwym rozszerzeniu wyborczej „piątki PiS” (o czym w czwartek donosił serwis 300polityka.pl), a obecnie „Piątki Plus, oczywistym było, że nie będzie to kolejna propozycja fiskalna. Budżet państwa mógłby nie udźwignąć kolejnego rozdawania pieniędzy, a już na pewno nie zdzierżyłaby tego minister finansów Teresa Czerwińska, i tak już mocno zdystansowana do piątki Kaczyńskiego w jej wymiarze finansowym.

PiS znów postanowił skorzystać z prezentu, który przygotowała mu opozycja, czyli nagłośnić temat unijnej dyrektywy o prawach autorskich (przez jej przeciwników nazywana jako „ACTA2”) oraz wykazać - zupełnie słusznie - intelektualne szpagaty, jakie wokół tej sprawy wykonuje Platforma Obywatelska. Na konwencji dużo więc było słów o wolności, o jej korzeniach i prawie do realizowania swoich życiowych aspiracji.

PiS ma święte prawo krytykować PO za niejednoznaczną, oportunistyczną postawę wobec dyrektywy. Ale sposób, w jaki próbuje coś na tym temacie ugrać, jest godny pożałowania. Otóż dowiedzieliśmy się, że najnowszą obietnicą ekipy Jarosława Kaczyńskiego będzie wdrożenie jej przepisów w sposób, który nie będzie naruszał polskiego prawa i nie będzie prowadził do cenzury prewencyjnej.

Czyli prezes PiS obiecał implementację unijnej dyrektywy. Świetnie. Tylko czy obietnicą może być coś, co jest zwyczajnym obowiązkiem każdego kraju członkowskiego, zwłaszcza takiego, który chce być postrzegany jako „bijące serce Europy”? Absolutnie nie. Nie jest żadną łaską to, że rząd wdroży przepisy tej czy innej dyrektywy oraz że będzie to zgodne z polskim prawem. To obowiązek i minimum, które musi być spełnione, byśmy mogli mówić o demokratycznym państwie prawa.

Jednocześnie PiS, zapowiadając wdrożenie dyrektywy unijnej, sam mimowolnie przyznał, że jednak da się ją wdrożyć w sposób, który nie będzie godził w prawa internautów. A więc nie stanowi aż takiego zagrożenia, jak do tej pory sugerowano. To rodzi pytania, na ile spin polityczny wokół tej sprawy jest uczciwym stawianiem sprawy, a na ile - zwykłą rozgrywką, mającą na celu zarządzanie emocjami wyborców.

Problem w tym, że w dyskusji o ACTA2 nie ma miejsca na niuansowanie. PiS sięga po toporne i wynikające z błędnych przesłanek argumenty natury fundamentalnej i z którymi miejscami ciężko się nie zgodzić (pomijając już to, że są zgodne z narracją największych internetowych graczy, którzy boją się o swoje zyski). Kto z nas jest przeciwko wolności słowa, nieskrępowanego korzystania z globalnej Sieci i sięgania po różnorodne informacje? Oczywiście nikt. PiS o tym doskonale wie i tym argumentem gra. Po drugiej stronie mamy tłumaczenia, że chodzi o szanowanie czyjejś twórczości, o nieżerowanie na niej przez internetowych gigantów, o uczciwe dzielenie się zyskami z czyjejś pracy. Od razu widać, że na tym poziomie dyskusji argumenty te nie mają żadnej szansy się przebić.

Sposób rozgrywania tematu dyrektywy o prawach autorskich przez obie strony politycznego sporu przypomina to, co działo się wokół sprawy LGBT. Powielane są te same błędy i stosowane podobne chwyty. W dyskusji o prawach mniejszości seksualnych i szkolnych programach antydyskryminacyjnych Platforma - nawet jeśli mając zupełnie szczytne intencje - bezwiednie rzuciła jakieś propozycje, powołała się na dokument WHO, myśląc, że to będzie dobry bezpiecznik (pytanie, czy uważnie go wcześniej czytając) i zignorowała możliwe skutki polityczne. Z kolei PiS momentalnie to wykorzystał, formułując prosty przekaz: „wara od naszych dzieci”. Temat chwycił, bo dyskutujemy o nim do dziś i nie widać końca tego sporu.

Teraz PiS ubiera się w szaty „internetowego liberała”, licząc, że zyska sympatię młodego elektoratu - także tego, do którego bardziej przemawiają memy i 280 znaków na Twitterze, aniżeli wnikliwe analizy i przekonywanie, że prawa autorskie warto jednak szanować. Przy okazji nikt zdaje się nie pamiętać o przepisach wdrażanych przez obecną ekipę rządzącą, które w tę wolność internetową wyraźnie wkraczały (większe uprawnienia dla służb, np. dla ABW, czy zeszłoroczne przymiarki do stworzenia centralnego rejestru domen zakazanych).

Mamy jednak rok podwójnych wyborów. Teraz liczą się głównie rozdawnictwo, emocje i konsolidacja elektoratu. Żadnych odcieni szarości. Świat jest znów zero-jedynkowy, spór zaczął być ważniejszy niż przedmiot tego sporu.

Niedawno w jednej ze stacji radiowych miałem okazję dyskutować m.in. nad projektem „ustawy pekaesowej”, która ma przywrócić zlikwidowane połączenia autobusowe w Polsce. Wskazywałem, że PiS dobrze zdiagnozował problem (w gminach będących „białymi plamami komunikacyjnymi” żyje nawet kilkanaście milionów Polaków), ale sam projekt ustawy jest jednym z najgorzej napisanych dokumentów legislacyjnych w ostatnim czasie. Na tyle, że wcale nie musi się okazać remedium na bolączki komunikacyjne naszego kraju, lecz działaniem fasadowym. Coś jak Mieszkanie Plus. Wychodząc ze studia, natknąłem się na pana z recepcji, który stwierdził, że „fajna dyskusja, bo słuchał, ale z tymi PKS-ami to tak politycznie strasznie wyszło. Bo przecież autobusy wrócą na drogi, tak przecież obiecał rząd”. Czy jednak wcześniej zadał sobie trud i przestudiował - choćby pobieżnie - projekt ustawy? Albo przeczytał w prasie analizy i opinie ekspertów, samorządowców, przedstawicieli branży przewozowej? Nie za bardzo. Wystarczył mu oficjalny przekaz. I właśnie na tego rodzaju lenistwo z naszej strony liczą politycy.