Największym wrogiem nie jest polityk przeciwnego ugrupowania, lecz własnego, z którym trzeba konkurować o mandat
Jest taka stara angielska anegdota polityczna: doświadczony torys oprowadza po parlamencie nowego posła, wchodzą do sali obrad, wskazuje mu najpierw miejsca zajmowane przez laburzystów, a potem przez swoich, konserwatystów, i mówi: „Tam są twoi przeciwnicy. Ale twoi wrogowie siedzą obok ciebie”.
Jest w tej anegdocie sporo prawdy. Jeden z polityków opowiada nam, jak przed głosowaniem w 2015 r. jego ekipa obklejała plakatami z jego podobizną kolejne miejscowości. Jednak pół godziny później tą samą drogą podążali ludzie rywala z tej samej partii i zasłaniali rozlepione afisze własnymi. Jedni i drudzy tak się rozpędzili, że wjechali na teren innego okręgu wyborczego. W końcu do opowiadającego nam historię zadzwonił zaniepokojony partyjny kolega startujący w tamtym regionie. – Chłopaki, a dlaczego mnie zaklejacie? Przecież i tak was stąd nie wybiorą – żalił się.
Wybory do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się 26 maja, potwierdzają regułę, że największym wrogiem nie jest aktywista przeciwnego ugrupowania, lecz własnego, z którym trzeba konkurować o mandat. Choć wszyscy obserwują już tytaniczne zmagania PiS z Koalicją Europejską oraz szacują szanse Wiosny Roberta Biedronia, od dawna toczyła się zacięta rywalizacja o miejsca na listach wyborczych, zaś teraz czeka nas kolejna jej faza – komu przypadnie mandat do Parlamentu Europejskiego.

Wzmacniałbym Elżbietę, odbierał Beacie

Ordynacja do PE wewnętrznej walce sprzyja. Jest na tyle elastyczna, że nikomu nie daje gwarancji uzyskania mandatu, co więcej niektóre z nich przepływają między okręgami (wędrujące mandaty), a więc gra de facto toczy się o jak najwyższą frekwencję. Nawet specjaliści uważają, że ordynacja majowych wyborów jest nieprzewidywalna. – Siła jedynki na liście właściwie nie ma żadnego przełożenia na ogólny wynik. Porównując głosowanie z 2009 r. do tego z 2014 r., można zauważyć, że są miejsca, gdzie procent głosów, który zgarniała jedynka, spadł o 40 proc., a w innych miejscach wzrósł o 60 proc. Ale jednocześnie całkowity wynik partii nie uległ istotnej zmianie – mówi socjolog polityki Jarosław Flis.
Jego zdaniem o wyborczym sukcesie przesądza wielkość danego okręgu. – Koalicja Europejska (KE) musiałaby zdobyć powyżej 50 proc. głosów na Podkarpaciu, by uzyskać drugi mandat. Ale jeśli otrzyma mniej niż 15 proc., to nie będzie miała żadnego. PiS równie trudne zadanie czeka w Wielkopolsce. W niektórych miejscach sytuacja jest kompletnie nieprzewidywalna, więc tam trzeba się po prostu starać o jak najlepszy wynik. Znacznie gorzej jest tam, gdzie niezależnie od starań można zdobyć realnie tylko jeden mandat. To powoduje ostre konflikty we własnym ugrupowaniu – wyjaśnia Flis.
Już dziś wyraźnie zarysowują się takie bratobójcze pojedynki – zarówno w obozie władzy, jak i wśród opozycji – w których gra toczy się nie tylko o dobry wynik całego ugrupowania, ale i o to, komu ostatecznie przypadnie mandat. W PiS to dodatkowo efekt przyjętej odgórnie strategii maksymalizacji wyniku za wszelką cenę. Ta partia nigdy zbyt dobrze nie wypadała w eurowyborach, stąd na listach wyborczych pojawili się kandydaci gwarantujący przyciągnięcie jak największej liczby wyborców – była premier Beata Szydło, szef MSWiA Joachim Brudziński, popularni posłowie czy osoby, które uzyskały bardzo dobre wyniki w niedawnych wyborach samorządowych. – Każde z tych nazwisk musi dawać gwarancję co najmniej kilkunastu tysięcy głosów. Majowe wybory to nie czas na debiutantów – mówi polityk rządzącej formacji.
Ale to tylko zwiększa wewnętrzną konkurencję. W Lublinie jedynką jest Elżbieta Kruk – posłanka PiS i członkini Rady Mediów Narodowych, z drugiego miejsca startuje wicemarszałek Sejmu Beata Mazurek. Dla PiS wystawienie tak znanych postaci jest gwarancją dobrego wyniku, lecz dla obu kandydatek oznacza ostrą rywalizację o to, która z nich zdobędzie mandat. A szansę na to mogą odebrać lub zwiększyć ci, którzy są na dalszych miejscach. – Gdybym przyjął ofertę startu, to sam mandatu bym nie zdobył, a tylko wzmacniałbym pozycję Beaty, odbierając głosy Elżbiecie. Dlatego na to się nie zdecydowałem – zdradza nam jednej z polityków PiS.
W Wielkopolsce zacięte boje będą toczyć ze sobą startujący z pierwszego miejsca obecny wiceszef PE Zdzisław Krasnodębski, posłanki Andżelika Możdżanowska i Joanna Lichocka (także członkini Rady Mediów Narodowych) oraz były wiceszef MSZ Jan Dziedziczak. Możdżanowska, dwójka, do niedawna była związana z PSL, teraz jest gwiazdą PiS i prowadzi bardzo forsowną kampanię. – Jest wszędzie, gdzie może – mówi nam jeden z polityków Platformy. Zwraca uwagę, że Możdżanowska w wyborach parlamentarnych wzięła połowę głosów, które przypadły w tym okręgu PiS, a ludowcy mieli w Wielkopolsce niemal dwukrotnie wyższy wynik niż w reszcie kraju. – Koledzy ze Stronnictwa skarżyli się wtedy, że zakleja ich plakaty. Ja na szczęście nie miałem tego problemu – mówi poseł z okręgu, w którym startowała Andżelika Możdżanowska.
Do bratobójczej rywalizacji dojdzie na pewno na Podlasiu, gdzie jedynką jest europoseł Karol Karski, a dwójką były minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel. Wielu polityków PiS stawia na sukces tego drugiego, bo to on zakładał struktury partii w regionie. Atutem Jurgiela jest też to, że jest posłem na krajowy Sejm, a więc może liczyć na większą rozpoznawalność. – Karski ma wiele do nadrobienia, ale jest osobą bliską prezesowi, więc zapewne może liczyć na wsparcie Jarosława Kaczyńskiego – zwraca uwagę polityk PiS.
Wewnętrzna rywalizacja nie dotyczy tylko kandydatów, lecz też ugrupowań tworzących koalicje wyborcze. W przypadku Zjednoczonej Prawicy naturalnym jest konflikt między PiS a Solidarną Polską (SP) Zbigniewa Ziobry. Wiadomo, że Beata Szydło, jedynka w okręgu małopolsko-świętokrzyskim, dążyła do zablokowania startu w tym samym regionie wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego. Młody, zadziorny polityk związany z SP (choć już nieformalnie) pokazał w ostatnich wyborach samorządowych, że jest w stanie poprowadzić spektakularną kampanię wyborczą, a porażka w Warszawie w rywalizacji z Rafałem Trzaskowskim być może wyhamowała jego karierę, ale na pewno jej nie zatrzymała. Szydło nie udało się jednak „wypchnąć” Jakiego na Śląsk. Mimo to była premier i tak zepsuła mu eurowyborcze wejście. Na antenie radia RMF FM zdradziła – wcześniej niż zrobił to sam zainteresowany – że Jaki wystartuje z trzeciego miejsca. Dała tym samym sygnał, że to ona kontroluje sytuację, a nie protegowany Ziobry.

Fochy i pomruki

Kolejnym zarzewiem sporów jest blokowanie startu tym, którzy liczyli na przedłużenie mandatów w PE, a teraz dowiedzieli się, że muszą wracać do kraju. Dziś nie kryją zawodu z powodu decyzji centrali. – Każdy ma swoich Bonich – ironizuje nasz rozmówca z Platformy.
Nawiązał w ten sposób do reakcji europosła Michała Boniego na wieść o tym, że będzie dopiero piątką na liście Koalicji Europejskiej w okręgu warszawskim. Boni szybko przeszedł do kontrataku – najpierw rozważał na Twitterze, że być może jego drogi z Platformą Obywatelską się rozejdą, gdyż „nie dano mu szansy”, potem na łamach „Rzeczpospolitej” skrytykował reformę OFE przeprowadzoną za rządów Donalda Tuska.
W przypadku PiS usłyszeliśmy o konflikcie o czwarte miejsce w okręgu małopolsko-świętokrzyskim. – Miałby mnie zastąpić polityczny globtroter, kolega Romana Giertycha, człowiek, który jeszcze w 2014 r. balował z Małgorzatą Tusk – tak o Dominiku Tarczyńskim wypowiedziała się na łamach „Super Expressu” europosłanka PiS Beata Gosiewska. Ten nie pozostał jej dłużny. – Jedyną kobietą, z którą baluję, jest moja narzeczona. To jest taki język polityczny, jakieś tarcia, ale w tym okresie przygotowywania list zawsze emocje się pojawiają – odpowiedział jej w programie „Tłit”.
Jarosław Flis wskazuje, że wyborcza rywalizacja wewnątrz własnego obozu odbywa się zazwyczaj pomiędzy najlepszym lokalnym politykiem a jedynką, którą wskazała góra. – To także skomplikowana gra między centralą a lokalnymi elitami, zwłaszcza gdy pierwsze miejsce na liście daje się spadochroniarzowi – dodaje Flis. I przypomina słowa jednego z posłów PiS z Lublina przed wyborami samorządowymi. – Powiedział: „Z prezydentem Żukiem (Krzysztof Żuk włada Lublinem od 2010 r.; w ostatnich wyborach był popierany przez PO, Nowoczesną, PSL, SLD i ruchy lokalne – uzyskał ponad 62 proc. głosów – red.) i tak nie mamy szans, chodziło tylko o to, by nie pojawił się żaden kandydat, który mógłby nam namieszać w wyborach sejmowych w kolejnym roku” – opowiada Flis.
Wydaje się jednak, że najbardziej zacięta rywalizacja o miejsca toczy się w Koalicji Europejskiej. Na listach będą osoby z co najmniej czterech różnych ugrupowań – o ile w PiS przyjęto zasadę „wszystkie ręce na pokład”, o tyle w opozycji momentami ważniejsze było wypełnienie zasady parytetów. Grzegorz Schetyna musiał oddać kilka istotnych miejsc na listach przedstawicielom lewicy czy ludowców. Takie podejście wymagało „ofiar”. Na miejsce numer cztery w Warszawie nie zgodziła się Danuta Hübner, oferty startu nie otrzymali inni europosłowie, m.in. Julia Pitera czy Bogdan Zdrojewski. Oficjalne tłumaczenie partii jest takie, że chciano ich ściągnąć z powrotem do krajowej polityki.
Nieoficjalnie od jednego z polityków PO słyszymy, że część niedoszłych kandydatów też nie postępuje do końca fair. – Hübner od dwóch lat twierdzi, że wybiera się na emeryturę, a teraz, kiedy nie dostała korzystnej propozycji, robi wrzawę – narzeka nasz rozmówca z Platformy. Inny polityk tej partii przekonuje, że w rozdzielaniu mandatów nie chodziło wyłącznie o parytety partyjne. – Istotne było też to, by nie osłabiać jedynek, które będą musiały zmierzyć się z silnymi kandydatami PiS – przekonuje jeden z polityków opozycji.
Ale ta zasada nie zawsze obowiązuje. Najlepszym dowodem jest to, co dzieje się w Zachodniopomorskiem. Dla KE to bardzo trudny grunt, bo jedynką PiS jest tam szef MSWiA Joachim Brudziński. Mimo to opozycja postawiła na Bogusława Liberadzkiego, związanego z SLD wiceszefa Parlamentu Europejskiego – polityka doświadczonego, ale mało rozpoznawalnego w kraju. To właśnie za nim, na drugim miejscu, umieszczono o wiele bardziej znanego na tutejszym podwórku Bartosza Arłukowicza. Ten, by zwiększyć swoje szanse, poprosił o wsparcie byłego lidera SLD i obecnie senatora (startującego w 2015 r. z list PO) Grzegorza Napieralskiego. I faktycznie Napieralski poprze nie Liberadzkiego, lecz Arłukowicza.
Potencjalnie ostrych pojedynków w obozie KE można oczekiwać także w Lublinie, gdzie na pierwszym miejscu listy jest były marszałek województwa i europoseł PSL Krzysztof Hetman, a na drugim posłanka PO Joanna Mucha. W Wielkopolsce jedynką jest Ewa Kopacz – niezbyt znana ze swoich związków z tą częścią Polski. Nie jest tajemnicą, że wolała startować z okręgu warszawskiego, ale tu miałaby dalsze miejsce. Bo przed nią byłby na pewno premier rządu SLD-PSL Włodzimierz Cimoszewicz. – Tradycyjnie jesteśmy rajem dla spadochroniarzy – wzdycha jeden z wielkopolskich posłów Platformy. Ponoć opór w regionie w związku z kandydaturą Kopacz był tak duży, że niektórzy członkowie PO grozili nawet oddaniem partyjnych legitymacji.

Lans na jesień

Tak naprawdę współpraca między rywalami z tej samej listy, gdzie priorytetem nie jest nawet indywidualny wynik, lecz sukces ugrupowania, możliwa jest tylko wtedy, gdy obaj kandydaci wiedzą, że nie mają większych szans na zdobycie mandatu. Taką taktykę na majowe wybory przyjęli politycy ruchu Kukiz’15, który de facto walczy o dalsze polityczne życie. W okręgu warmińsko-mazursko-podlaskim startować ma Andrzej Maciejewski, poseł ziemi olsztyńskiej i szef sejmowej komisji samorządowej. Mimo to nie jest jedynką na liście. – Będzie nią jeden z lokalnych działaczy – twierdzi jeden z naszych rozmówców. – Nie ma co się łudzić, że Kukiz’15 odniesie spektakularny sukces. Dlatego z pierwszego miejsca wystartuje polityk, którego celem będzie podlansowanie się na jesienne wybory parlamentarne. Andrzej Maciejewski już tę rozpoznawalność ma i nie musi o nią zabiegać z pierwszego miejsca – tłumaczy nasz rozmówca.
Dlaczego w ogóle politycy tak zażarcie walczą o miejsca w europarlamencie? Dla jednych to kolejny etap kariery, dla innych ucieczka z krajowej polityki (w której albo nie ma dla nich lepszych perspektyw, albo pojawiają się problemy) lub po prostu dobrze płatna polityczna emerytura. Za tą ostatnią przesłanką zwłaszcza przemawia to, że jeszcze pięć lat temu do Parlamentu Euro pejskiego to my – poza Cyprem – wysłaliśmy najstarszą reprezentację (biorąc pod uwagę średni wiek europosłów). Wiele wskazuje na to, że nasza tegoroczna delegacja przebije ten wynik.
Beata Szydło, jedynka w okręgu małopolsko -świętokrzyskim, dążyła do zablokowania startu w tym samym regionie wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego. Nie udało się jej. Więc zepsuła rywalowi eurowyborcze wejście. Na antenie RMF FM zdradziła – wcześniej niż zrobił to zainteresowany – że Jaki wystartuje z trzeciego miejsca. Dała tym samym sygnał, że to ona kontroluje sytuację, a nie protegowany Zbigniewa Ziobry