Jedno jest niemal pewne: do brexitu nie dojdzie pod koniec marca. A unijni prawnicy łamią sobie głowę nad scenariuszem, w którym Brytyjczycy będą chcieli przesunąć jego termin więcej niż raz.
W chaosie brexitowej niepewności jedna rzecz jest prawie zagwarantowana: Wielka Brytania nie przestanie być członkiem Unii Europejskiej 29 marca. Premier Theresa May ogłosiła wczoraj zamiar poinformowania przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska, że Londyn zwróci się do szefów rządów państw unijnych o przesunięcie daty wyjścia ze Wspólnoty. „27” mogłaby się na to zgodzić podczas najbliższego szczytu w Brukseli, który odbędzie się w czwartej i piątek.
May nigdy wprost nie wykluczyła przesunięcia daty brexitu, chociaż wielokrotnie powtarzała, że wolałaby tego nie robić. Teraz jednak okoliczności nie pozostawiły szefowej brytyjskiego rządu zbyt dużego pola manewru: bez umowy rozwodowej z Unią 29 marca musiałoby dojść do twardego brexitu, czyli wyjścia bez żadnych przejściowych przepisów uzgodnionych z Brukselą. Na razie jednak nie ma w parlamencie większości dla takiego dokumentu wynegocjowanego przez gabinet May.
Jakby tego było mało, w poniedziałek wieczorem spiker Izby Gmin John Bercow uznał, że rząd nie może trzeci raz poddać pod głosowanie tego samego aktu prawnego. W ten sposób zadał cios taktyce May, która według niektórych brytyjskich komentatorów była obliczona na przepchnięcie porozumienia za pięć dwunasta w warunkach rosnącej presji czasowej przed 29 marca. Presji, którą zwiększała szefowa rządu, mówiąc: znaleźliśmy się w sytuacji, w której albo poprzecie moją umowę, albo opóźniamy brexit.

Krótko czy długo

Dalsze zamiary premier May zdradzi czas, o jaki będzie chciała przesunąć brexit. Jeśli zwróci się do unijnej „27”, to prawdopodobnie będzie chciała jeszcze raz poddać pod głosowanie porozumienie wyjściowe, licząc na to, że polityczny pressing się opłaci. Nie jest to bezpodstawne, skoro nawet Jacob Rees-Mogg – lider eurosceptycznej frakcji w Partii Konserwatywnej – który dotychczas stawiał na twardy brexit 29 marca, stwierdził, że woli poprzeć umowę May i wyjść z Unii, niż ryzykować dalsze opóźnienie.
Trzecie głosowanie za porozumieniem May może być możliwe, gdyż – jak twierdzą niektórzy politycy, w tym minister ds. brexitu Stephen Barclay – rząd dysponuje techniczną możliwością obejścia reguły, na jaką przy swojej decyzji powołał się Bercow. Jeśli zaś May zwróci się do unijnych liderów o dłuższe przesunięcie – rok lub więcej – będzie to oznaczało, że nie widzi możliwości szybkiego wyjścia z obecnego impasu politycznego w Westminsterze.

Opóźnić i co dalej

Z dotychczasowych komentarzy wynika, że unijni politycy raczej nie będą robić Brytyjczykom problemu. Kanclerz Angela Merkel powiedziała wczoraj, że „jest w stanie do ostatnich godzin 29 marca walczyć” o zapobieżenie twardemu brexitowi. To jednak nie oznacza, że problemów nie będzie. – Czy przedłużenie zwiększa szanse ratyfikacji porozumienia wyjściowego? Jaki miałby być jego cel? Jaką możemy mieć pewność, że na końcu okresu przedłużenia nie będziemy znów w tym samym miejscu? – mówił Michel Barnier, główny negocjator po stronie UE.
Dyplomaci „27” obawiają się, że opóźnienie daty wyjścia – zwłaszcza wielomiesięczne – zapewni Brytyjczykom dodatkową kartę przetargową. Londyn mógłby wtedy wywierać na Brukselę presję, aby poszła na pewne ustępstwa – chociażby w kwestii porozumienia wyjściowego, np. feralnego backstopu irlandzkiego – w przeciwnym wypadku grożąc wetem unijnych dyrektyw (bądź budżetu). Dlatego zgoda ma przesunięcie brexitu ma być opatrzona dodatkowym warunkiem: pewien etap negocjacji zamknęliśmy i nie ma do niego powrotu.
Unijni prawnicy łamią sobie także głowę nad scenariuszem, w którym Brytyjczycy będą chcieli przesunąć brexit więcej niż raz. Taki bieg wydarzeń nie jest wykluczony, jeśli premier May zwróci się w czwartek o wydłużenie członkostwa do końca czerwca, a następnie nie uda jej się w tym czasie zbudować poparcia dla swojego porozumienia w parlamencie. Jeśli nad Tamizą wciąż będzie chęć, aby uniknąć twardego brexitu, kolejne przedłużenie wydaje się nieuniknione.
Formalnie nie ma przeszkód dla takiego zabiegu, natomiast byłby on kontrowersyjny politycznie. Co więcej, przywołuje to kwestię wyborów do Parlamentu Europejskiego. Nie może dojść do sytuacji, w której jeden z członków UE nie jest reprezentowany w PE, ponieważ stanowiłoby to podstawę do podważenia przyjmowanego tam prawa. Część prawników z Brukseli jest zdania, że konieczne byłoby wówczas przeprowadzenie eurowyborów na Wyspach (tego samego argumentu używa premier May). Nie wszyscy jednak tak uważają: adwokat generalna Trybunału Sprawiedliwości UE Eleanor Sharpston w prywatnej opinii wyrażonej w mediach społecznościowych napisała ostatnio, że wystarczyłoby przedłużenie mandatu obecnych europosłów z Wielkiej Brytanii.

Wszystkie opcje na stole

Chociaż debata wokół brexitu jest skoncentrowana na podziałach wewnątrz rządzącej nad Tamizą Partii Konserwatywnej, politycy opozycyjni nie są z niej wykluczeni. Wczoraj odbyło się spotkanie szefów mniejszych ugrupowań z Izby Gmin – Liberalnych Demokratów, Szkockiej Partii Narodowej i walijskiej Plaid Cymru – z przewodniczącym Partii Pracy Jeremym Corbynem.
Ci pierwsi chcieli przekonać lidera laburzystów do tego, aby poparł wreszcie ideę drugiego referendum, w którym Brytyjczycy otrzymają możliwość opowiedzenia się za tym, aby jednak zostać w Unii Europejskiej. Corbyn z kolei chciał ich namówić na poparcie wizji miękkiego brexitu w wydaniu Partii Pracy, obejmującego m.in. unię celną z Unią Europejską. Torysi opowiadają się za zerwaniem tego typu więzów z Brukselą, uznając, że byłby to brexit wyłącznie z nazwy.
Nie może być tak, że jeden z członków UE nie będzie w PE reprezentowany