Chaos, porażka, fiasko, blamaż, klapa, wtopa, żenada. Przez ostatnie miesiące te słowa nie schodziły z nagłówków brytyjskich gazet opisujących spory polityczne wokół wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jak to się stało, że projekt, który miał być źródłem narodowej dumy, na razie przynosi tylko wstyd?
Magazyn DGP 15.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Atmosferę wokół brexitu najlepiej podsumowuje krótka wymiana esemesów między brytyjskim dziennikarzem Robertem Pestonem a pewnym wysokim rangą członkiem sprawującej rządy w Wielkiej Brytanii Partii Konserwatywnej. ”Niezły bałagan, co?„, zagadał żurnalista, nawiązując do napiętej sytuacji politycznej w Londynie. ”Nieprawda„, odparł torys. ”Raczej mega przejebundo na historyczną skalę„, dodał.
Przy czym należy nadmienić, że do wymiany doszło w poniedziałek – czyli jeszcze przed środowym głosowaniem dotyczącym twardego brexitu, który pracujący w ”The Independent„ Tom Peck opisał słowami: ”Izba Gmin przypominała gonitwę rodem z Benny’ego Hilla, tyle że na kwasie, przez obraz Salvadora Dalego i na statku kosmicznym lecącym w nieskończoność„.
Chodzi o to, że rząd przedstawił w środę projekt rezolucji, która wzywała do uniknięcia twardego brexitu – ale tylko 29 marca, nie wykluczając go w późniejszym terminie. Posłowie zgłosili jednak poprawkę, która wykreślała datę, jednocześnie zmieniając tekst rezolucji na potępiający twardy brexit w ogóle. Spiker Izby Gmin John Bercow zarządził, że najpierw odbędzie się głosowanie nad samą poprawką, a dopiero potem nad rządowym tekstem.
Ponieważ premier Theresa May chciała, żeby jej rezolucję przyjęto w oryginalnym kształcie (z datą), zagłosowała przeciwko poprawce, de facto opowiadając się w ten sposób za twardym brexitem, który przecież oficjalnie nie stanowi polityki rządu – właśnie po to negocjowano przez dwa lata porozumienie wyjściowe, aby tego uniknąć.
I chociaż rząd obiecał, że każdy poseł będzie mógł głosować w środę zgodnie z własnym sumieniem, to w ostatniej chwili May wprowadziła dyscyplinę partyjną. A mimo to przegrała i poprawka ”żadnego twardego brexitu„ przeszła, bo nawet niektórzy ministrowie jej rządu nie mogliby spać spokojnie, gdyby opowiedzieli się za gospodarczą katastrofą, jak postrzegają wyjście z UE bez żadnej umowy.
W efekcie dwa i pół roku po referendum wiadomo tylko tyle, że do brexitu nie dojdzie 29 marca – parlament przyjął wczoraj rezolucję dającą zielone światło do przesunięcia daty wyjścia. Wciaż nie wiadomo natomiast, na jakich zasadach odbędzie się brexit (twardy wariant dalej jest niewykluczony). Jak właściwie doszło do tego, że kraj z najstarszą demokracją na świecie, o wspaniałej tradycji parlamentarnej, z doskonałą dyplomacją i służbą cywilną zapędził się w kozi róg?

Dwa lata jak z bicza strzelił

Sytuacja, w której znalazł się Londyn, jest wypadkową wielu czynników. Niektórych politycy znad Tamizy mogli uniknąć. Wpływ innych mogli starać się ograniczyć. Jeszcze inne od początku były nieuniknione i było pewne, że będą wpływać na przebieg procesu brexitowego.
Najważniejszym jest czas. Brexitowy zegar zaczął tykać 29 marca 2017 r., kiedy premier Theresa May poinformowała Radę Europejską o zamiarze opuszczenia Unii przez Wielką Brytanię. I chociaż niektórzy przestrzegali, że May niepotrzebnie się pospieszyła, to dominowało przekonanie, że czasu na przygotowania jest wystarczająco dużo. Strona europejska podjęła wówczas decyzję, aby podzielić rozmowy na dwie części. Pierwsza miała dotyczyć warunków, na jakich odbywa się rozwód Londynu z Brukselą. W drugiej zaś strony miały uzgodnić charakter wzajemnych stosunków w przyszłości.
Brytyjczycy początkowo oponowali przeciw takiemu stawianiu sprawy, ale rychło ustąpili (miało to być pierwsze z wielu ustępstw, na jakie musiał przystać Londyn). Nad Tamizą nikt jednak nie miał wątpliwości, że drugi etap rozmów jest ważniejszy, bo to tutaj m.in. miały zapaść decyzje odnośnie do warunków, na jakich Zjednoczone Królestwo będzie handlować z UE. Toteż Brytyjczykom zależało, żeby pierwszą część szybko zamknąć i jak najprędzej przejść do drugiej, która będzie znacznie bardziej skomplikowana. W Londynie przebąkiwano, że uda się to załatwić do marca 2018 r.
Jednak już pod koniec 2017 r. było wiadomo, że termin ten jest nierealny do osiągnięcia. Panika nie wybuchła, bo dominowało przekonanie, że czasu jeszcze sporo. Przyjmowano, że ostatecznym terminem na dopięcie warunków rozwodu jest październikowy szczyt Rady Europejskiej – co także się nie udało. Ostatecznie porozumienie wyjściowe, czyli umowę rozwodową, razem z deklaracją polityczną co do przyszłych stosunków przywódcy UE podpisali na specjalnym szczycie w listopadzie 2018 r.
Czas uciekał, ale znów: przy założeniu, że Izba Gmin szybko ratyfikowałaby uzgodnione z Brukselą dokumenty, rząd mógłby zająć się przepychaniem przez parlament wokółbrexitowych przepisów. W grudniu stało się jasne, że posłowie nie przyjmą porozumienia wyjściowego, więc rząd przesunął głosowanie na styczeń. Pomimo tego traktat i tak został odrzucony w największej porażce brytyjskiego parlamentaryzmu w ogóle (na ”nie„ zagłosowało 230 posłów więcej niż na ”tak„).
May obiecała wówczas, że wróci do Brukseli po dodatkowe ustępstwa, po czym przedłoży porozumienie do głosowania jeszcze raz. Rozmowy z Komisją Europejską trwały aż do późnego wieczora w poniedziałek. We wtorek posłowie jeszcze raz odrzucili dokument – w efekcie wracając do punktu wyjścia i wyrzucając do kosza kilkanaście miesięcy prac nad porozumieniem.

Układ sił

Kolejnym czynnikiem jest układ sił w Izbie Gmin. Kiedy May przejmowała pałeczkę rządów po Davidzie Cameronie (podał się do dymisji po przegraniu referendum brexitowego w 2016 r.), torysi cieszyli się dość komfortową większością w parlamencie, która pozwalała im samodzielnie rządzić. W 2017 r. May postanowiła jednak ogłosić wcześniejsze wybory w nadziei, że wzmocni swój mandat – a przy okazji, że osłabi wpływ silnie eurosceptycznej frakcji w Partii Konserwatywnej (PK).
Wybory zakończyły się klęską torysów. Stracili większość w Westminsterze i aby komfortowo rządzić, May musiała wyprosić poparcie u niewielkiej grupy posłów reprezentujących Irlandię Północną – członków Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP). Jak się później okaże, będzie to alians – nienazywany nawet koalicją, bo DUP nie objęła żadnych teczek w rządzie – brzemienny w skutkach.
Najpoważniejsza konsekwencją wyborów z 2017 r. było jednak wzmocnienie eurosceptycznego skrzydła torysów, zwanych w brytyjskich mediach brexiterami. Gdyby Partia Konserwatywna zdobyła dwa lata temu więcej mandatów, May mogłaby albo nie przejmować się buntownikami we własnej partii, albo relatywnie łatwo uzupełniać brakujące głosy szukaniem poparcia pojedynczych posłów spoza PK. Bez solidnej większości w Westminsterze premier musi się jednak liczyć z mającym kilkadziesiąt szabel gronem eurosceptyków.

Brexiterzy

To jeden z najważniejszych powodów zamętu nad Tamizą i jedna z głównych sił w polityce od dobrych kilku lat. Obawa przed tym, że dokonają rozłamu w Partii Konserwatywnej, a następnie założą własną formację (lub wzmocnią UKIP Nigela Farage’a, który parę lat temu znaczył więcej niż dziś), pchnęła Davida Camerona do zaostrzenia kursu względem Brukseli, a następnie złożenia brzemiennej w skutki obietnicy organizacji referendum w razie wygranych wyborów w 2015 r.
Dzisiaj wpływ brexiterów na Partię Konserwatywną jest równie silny. To oni stali na czele szarż, które doprowadziły do porażki w dwóch głosowaniach nad porozumieniem wyjściowym. Oni też w grudniu ubiegłego roku rzucili wyzwanie przewodnictwu Theresy May nad partią, bezpośrednio zagrażając jej miejscu w fotelu szefowej rządu.
May nie może zignorować brexiterów, bo są zbyt silni. Od końca listopada ubiegłego roku, czyli od zakończenia negocjacji nad porozumieniem wyjściowym, spór polityczny nad Tamizą tak naprawdę sprowadza się do tego, czy szefowej rządu uda się przeciągnąć na swoją stronę – czy to prośbą, groźbą, czy racjonalną argumentacją – jak najwięcej brexiterów.
Wielu komentatorów w Wielkiej Brytanii zwraca uwagę, że May byłaby w stanie znaleźć po drugiej stronie barykady wystarczająco dużo posłów, którzy poparliby jej porozumienie i uzupełniliby ubytek brexiterskich szabel. Biorąc pod uwagę wyniki głosowań – tego ze stycznia i tego z wtorku – sojusznicy May musieliby przekonać kilkudziesięciu posłów Partii Pracy. Trudno sobie wyobrazić operację polityczną na taką skalę, ale jeszcze trudniej byłoby przewidzieć jej konsekwencje dla brytyjskiej sceny politycznej.

Jedność partii

Ktoś mógłby jednak powiedzieć: kraj staje przed takim wyzwaniem jak brexit raz w swojej historii. Na szali jest zbyt dużo, by uprawiać partyjną politykę. W Izbie Gmin powinno dojść do ponadpartyjnego porozumienia. I faktycznie, takie głosy padają, zarówno ze strony polityków (wezwał do tego w środę kanclerz skarbu Philip Hammond), jak i publicystów. A mimo to Theresa May ani razu nie zdradziła nawet krzty sympatii dla takiego rozwiązania.
Wiele osób zadaje sobie pytanie: ”dlaczego„, ale odpowiedź nie jest łatwa w przypadku jednego z najbardziej skrytych i nieprzeniknionych polityków na brytyjskiej scenie politycznej. W lutym pojawiła się seria artykułów różnych autorów, którzy na podstawie rozmów z osobami z otoczenia premier i znającymi ją od lat współpracownikami wysnuli wniosek, że May zrobi wszystko, aby zadbać o jedność Partii Konserwatywnej – środowiska, które od lat młodości stało się dla niej czymś więcej niż tylko grupą ludzi o podobnych poglądach, ale w pewnym sensie także rodziną (premier swojego męża, również torysa, poznała na partyjnym raucie).
Patrząc mniej sentymentalnie, poważny rozłam wśród konserwatystów w warunkach brytyjskiego, dwupartyjnego systemu politycznego mógłby zaowocować zablokowaniem na zawsze drogi po władzę. Wbrew temu, co uważają niektórzy polscy politycy, jednomandatowe okręgi wyborcze sprzyjają dużym i silnym ugrupowaniom, wypierając te mniejsze. Najlepszy przykład to UKIP, która pomimo prawie 10 proc. poparcia nigdy nie wprowadził ani jednego posła do Izby Gmin. Gdyby prawa strona pękła i zamiast jednego podmiotu działałyby tam dwa, to ich łączna siła w Westminsterze byłaby mniejsza niż jednej Partii Konserwatywnej.
Z tego względu May woli przycisnąć brexiterów, osłabić ich opór i wolę walki i zmusić do kooperacji – nawet kosztem strat wizerunkowych – niż dopuścić do rozłamu wśród konserwatystów z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami.

Hamulec awaryjny

Kwestią, którą brexiterzy wciągnęli na sztandar i która stanowi centrum sporu politycznego wokół wynegocjowanego przez rząd Theresy May porozumienia wyjściowego, jest hamulec awaryjny, zwany z angielskiego backstopem. To rozwiązanie zapisane w dokumencie, którego celem jest zapobieżenie powrotowi kontroli celnych i granicznych między Irlandią a Irlandią Północną. Otwartość tej granicy ma uzasadnienie historyczne, wszak przez wiele lat Brytyjczycy zmagali się z dążeniem do unifikacji Zielonej Wyspy.
Wyjście z Unii Europejskiej oznacza, że Wielka Brytania wkrótce zacznie odpływać Brukseli, jeśli idzie o obowiązujące prawo (i vice versa) – a to pociąga za sobą konieczność wprowadzenia kontroli na granicy, np. jeśli zmienią się przepisy dotyczące żywności lub gdyby różnice w regulacjach zachęciłyby do działania przemytników. Obie strony jednak się zgadzają, że powrotu do ”twardej„ granicy między dwoma częściami Irlandii być nie może. Tylko jak to zrobić?
Na wypadek, gdyby odpowiedź na to pytanie nie pojawiła się do końca przewidzianego w umowie rozwodowej dwuletniego okresu przejściowego, wprowadzono właśnie backstop. Na jego mocy Wielka Brytania pozostałaby w unii celnej ze Wspólnotą, a Irlandię Północną dodatkowo objęłyby niektóre dodatkowe przepisy unijne. W efekcie jednak na Morzu Irlandzkim wyrosłaby niewidzialna granica spowodowana dwoma reżimami prawnymi. Mogłoby to oznaczać konieczność wprowadzenia kontroli celnych w obrębie jednego kraju, przy czym po backstop sięgnięto by wyłącznie wtedy, gdyby nie udało się wypracować alternatywnych rozwiązań dla irlandzkiej granicy.
Dla brexiterów wizja pozostania w unii celnej z organizacją, z której starają się wydostać, jest nie do przyjęcia. W związku z tym większość wysiłków premier skierowanych jest na to, aby ich przekonać do tego, że backstop nie będzie trwał w nieskończoność. W porozumieniu wyjściowym nie zapisano górnego limitu jego trwania, nie przewidziano też możliwości, aby Londyn wyszedł z niego jednostronnie.

Brukselo, I love you (not)

Nie bez znaczenia jest stosunek Brytyjczyków do Unii Europejskiej. Bruksela budzi silne uczucia nad Wisłą, ale to nic w porównaniu do emocji, które wywołuje nad Tamizą. Co więcej, kwestia europejska dzieli brytyjską scenę polityczną w poprzek podziałów partyjnych. Dość powiedzieć, że premier May, której historia zapewniła niewdzięczną rolę polityka, który wyprowadzi Brytyjczyków ze Wspólnoty, w referendum w 2016 r. głosowała za pozostaniem w UE. Z kolei lider Partii Pracy – ugrupowania, które generalnie jest cieplej nastawione do Brukseli niż konserwatyści – Jeremy Corbyn skreślił wówczas kratkę przy odpowiedzi ”tak„ (jestem za opuszczeniem Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię).
To dlatego w Londynie tak trudno znaleźć prostą odpowiedź na pytanie: jak blisko żyć z Unią Europejską. Bo kwestia – a może jednak z nią zostać – raczej nie jest dyskutowana, jak pokazało czwartkowe głosowanie w sprawie drugiego referendum. Przeciw jego organizacji opowiedziało się 249 posłów więcej niż za. Wymówienie brexitu nie wchodzi więc w rachubę.