Złożona niedawno Niemcom i Francuzom przez Amerykanów propozycja ostentacyjnego przepłynięcia okrętami wojennymi przez Cieśninę Kerczeńską i wejścia na Morze Azowskie należy do grupy najbardziej ryzykownych. Zachodnie media, które opisywały pomysł wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a określiły go mianem prowokacji. Czyli terminem ze słownika państwowej telewizji w Rosji i biura prasowego Kremla.
Angela Merkel propozycję wspólnej operacji pod nosem Rosjan miała odrzucić. Podobnie zresztą jak prezydent Francji. W niedoszłej prowokacji ujawnionej przez Bloomberga nie byłoby nic interesującego, gdyby nie konsekwencje, które wynikają z postawy Merkel i Emmanuela Macrona. Niemcy i Francuzi, odmawiając udziału w manifestacji, potwierdzili prawo Rosji do stosowania doktryny ograniczonego użycia siły na terenie byłego ZSRR.
Władimir Putin doprecyzował ją w ubiegłym roku, oddając do użytku most na anektowany nielegalnie Krym i używając siły do regulowania ruchu w jego rejonie. Teraz dwa duże państwa zachodnie, w obawie przed eskalacją napięcia – dają do zrozumienia, że nie mają zamiaru wikłać się w wyjaśnianie, czy taka postawa jest słuszna, czy nie.
Jedenaście lat od słynnej mowy Władimira Putina na szczycie NATO w Bukareszcie, Berlin i Paryż znów popełniają – przepracowane wydawałoby się – błędy. Wiosną 2008 r. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy w bukareszteńskim Domu Ludowym – zablokowali amerykański pomysł przyznania Gruzji i Ukrainie Planu Działań na rzecz Członkostwa w NATO (MAP). Decyzję w tej sprawie przesunięto na posiedzenie ministrów spraw zagranicznych Paktu w grudniu tego samego roku. Zimą nie było już jednak do czego wracać, bo kilka miesięcy wcześniej Rosja wygrała wojnę z Gruzją. Osłabione państwo z nieuregulowaną granicą i skompromitowanym porażką, nadpobudliwym przywódcą zostało wykluczone z procesu integracji z Sojuszem. Defensywna i kunktatorska postawa Berlina i Paryża na szczycie w Bukareszcie dały Putinowi czas i zachęciły do działania. Ustępstwo Zachodu zostało odczytane nie jako gest, ale jako jego słabość.
Teraz jest podobnie. Niemal od roku Rosjanie konsekwentnie wzmacniają swoją obecność na Morzu Azowskim. Mimo obowiązywania umowy z 2003 r., według której wody są dzielone między Rosję i Ukrainę, dostęp do portów w Mariupolu, Henicześku i Berdiańsku jest utrudniony. Po incydencie z listopada ubiegłego roku, w którym ostrzelano kutry ukraińskie, w praktyce można mówić o obszarze w pełni kontrolowanym przez Rosję. Wprowadzenie w okolice Morza Azowskiego jednostek z USA, Niemiec i Francji mogło zakłócić narrację o wewnętrznym akwenie Rosji. Zmienić balans sił w regionie. Tak się jednak nie stanie, bo dwaj najważniejsi gracze w Europie nie chcą prowokować Kremla.
Zaakceptowanie doktryny ograniczonego użycia siły (czyli zgoda na prowadzenie przez Rosję krótkich, hybrydowych operacji o niskiej intensywności, które nie mieszczą się w tradycyjnej definicji wojny) nie zaowocuje jednak poprawą sytuacji. Nie da się kupić pokoju, godząc się na coś, co już dziś jest półwojną.
Tym bardziej że ambicje rosyjskie sięgają znacznie dalej niż kontrola nad płytkim akwenem oblewającym od wschodu Krym. Obecność wojskowa w Syrii siłą rzeczy wymusi dalsze rozpychanie się na całym Morzu Czarnym i we wschodniej części Morza Śródziemnego. Dzisiejsze ustępstwa w Cieśninie Kerczeńskiej są zapowiedzią przyszłych kłopotów co najmniej wokół Odessy.
”Szczerze? Oni (Rosjanie – red.) nie lubią nas na Morzu Czarnym. Ale powinniśmy tam pływać. Powinny latać tam nasze samoloty„ – mówił o sytuacji w regionie głównodowodzący sił USA w Europie gen. Curtis Scaparrotti. W ubiegłym tygodniu zaproponował przed komisją obrony Senatu USA, by na wody wokół Krymu wprowadzić dodatkowe niszczyciele rakietowe. Miałyby one wzmocnić pływającą tam jednostkę USS Donald Cook. – Rosja jest w długiej perspektywie strategicznym rywalem, który realizuje swoje cele kosztem naszego bezpieczeństwa i dobrobytu – argumentował.
To przeciwieństwo tego, jak bezpieczeństwo postrzegają Niemcy i Francja. Reakcja Berlina i Paryża na propozycję Pence’a dowodzą, że doświadczenia z Południowej Osetii, Krymu, Donbasu, a teraz Morza Azowskiego to dla najważniejszych graczy w Europie wciąż za mało. Pytanie, co się musi wydarzyć, aby ich percepcja zaczęła się zmieniać?