Nie jest to jedynie wina Donalda Trumpa. Współodpowiedzialni za to są też jego poprzednicy
Zeszłotygodniowe spotkanie Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem w Hanoi zakończyło się wcześniej, niż planowano, gdy Koreańczycy zażądali całkowitego zniesienia sankcji. Amerykańskie media nie zostawiają na prezydencie USA suchej nitki. Zwykle życzliwy republikanom dziennik ekonomiczny ”Wall Street Journal„ napisał, że Trump i Kim przybyli do Wietnamu z fundamentalnie rozbieżnymi oczekiwaniami. Gazeta zwraca uwagę, że zwykle tego typu rozbieżności są usuwane podczas rozmów na niższym szczeblu, co w tym przypadku nie miało miejsca. ”Proces dyplomatyczny, który jest jednym z priorytetów jego polityki zagranicznej, stanął pod znakiem zapytania„ – napisano w redakcyjnym komentarzu. Podobne tezy stawia ”The Washington Post„. Zdaniem jego dziennikarzy fiasko szczytu w Hanoi stawia pod znakiem zapytania przyszłość negocjacji amerykańsko-koreańskich. Gazeta cytuje ekspertów, którzy obawiają się wzrostu napięcia militarnego pomiędzy obydwoma krajami.
Ale jeżeli bacznie obserwuje się działania USA na forum międzynarodowym, to szczyt w Hanoi znakomicie wpisuje się w długą listę wydarzeń, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za kuriozalne, a dziś zaczynają stanowić regułę. Oczywiście głównym szwarccharakterem jest tu Donald Trump, który otwarcie krytykuje ONZ, a do tego mówi, że Unia Europejska powstała tylko po to, by szkodzić amerykańskim interesom i solennie lobbuje za brexitem. Ale to, że Trump w ogóle ma możliwość robienia takich rzeczy, nie do końca jest wyłącznie jego winą. Współodpowiedzialni są jego trzej bezpośredni poprzednicy.
USA same pozbawiają się przywództwa w demokratycznym świecie
W ciągu kilku mrocznych sezonów Stany Zjednoczone zmarnowały ponad dziesięć dekad mozolnego budowania służby zagranicznej, odkąd za prezydentury Woodrowa Wilsona Ameryka stała się światowym graczem. Erozja zaczęła się już w pierwszej połowie lat 90., kiedy Bill Clinton jako pierwszy szef państwa zainicjował cięcia w budżecie MSZ. Prezydent doszedł do wniosku, że po upadku ZSRR Stany pozostały jedynym mocarstwem stojącym na straży demokracji liberalnej i nikt już ich pozycji oraz porządkowi na świecie nie zagrozi, więc skupił się na sprawach krajowych. Potem, po 11 września 2001 r., w Białym Domu bardziej od dyplomatów zaczęli się liczyć generałowie. Nie bez winy jest tu Barack Obama, który przecież szedł do wyborów z hasłami odwilży i powrotu do rozmowy w przestrzeni międzynarodowej, a tuż po złożeniu prezydenckiej przysięgi zatrzymał u swojego boku wojskowych. Głównie za radą Bushowskiego ministra obrony Roberta Gatesa, który utrzymał posadę w gabinecie Obamy. Podwójna gra w Afganistanie i Pakistanie, czyli jednoczesne prowadzenie rozmów dyplomatycznych z pokątnym dogadywaniem się z plemiennymi watażkami, pomimo ich oczywistych związków z terrorystami, po pierwsze, doprowadziła do chaosu, z którego region Hindukuszu do dziś się nie podniósł, po drugie, spowodowała, że zaufanie demokratycznych partnerów do Waszyngtonu zaczęło maleć. Nie można lekceważyć tego, że ekipa Obamy przez lata przymykała oko na łamanie praw człowieka przez Islamabad. Chociażby to, że tolerowała skrytobójstwa opozycyjnych dziennikarzy, którzy pisali o nadużyciach reżimu.
Łabędzim śpiewem amerykańskiej dyplomacji, który wybrzmiał już po klęskach w Afganistanie i Pakistanie, było porozumienie nuklearne z Iranem. Barack Obama u zarania swojej drugiej kadencji odsunął się od umundurowanych oficerów i podjął się próby rewitalizacji klasycznie rozumianej polityki zagranicznej. Umowa z Teheranem, której stroną jest też Unia Europejska, to według jej architekta szablon tego, jak w dzisiejszych czasach powinna działać dyplomacja. Zagranicznych ekspertów wpuszczono do irańskich instalacji atomowych, a w zamian zniesiono embargo i stłamszone przez ajatollahów społeczeństwo odetchnęło.
Ale odkąd w Białym Domu zasiadł Donald Trump, sytuacja radykalnie się pogorszyła. Najpierw jednostronnie zerwał Obamowskie porozumienie z Iranem, a następnie zaczął wygrażać Alemu Chameneiemu pięścią. To jednak nie wszystko, jeśli chodzi o model zarządzania sprawami międzynarodowymi. Nowy prezydent zaczął publicznie szydzić z dyplomatów, oparł się w zasadzie wyłącznie na konsultacjach z wojskowymi i to żołnierzom powierzał zarezerwowane dotąd dla cywilów stanowiska w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz międzynarodowe misje w imieniu Ameryki. Jednocześnie mocno uszczuplił budżet resortu dyplomacji. Twarzą tej zmiany miał być Rex Tillerson ściągnięty przez Trumpa z biznesu naftowego do polityki za namową byłej republikańskiej szefowej MSZ Condoleezzy Rice. Przemysłowiec z polityką zagraniczną nie miał nic wspólnego i jej nie rozumiał. I w imieniu prezydenta lobbował w Kongresie za cięciami, nie zdając sobie sprawy, że strzela sobie w stopę. Poza tym nieznający skomplikowanej struktury resortu przy Foggy Bottom (kolokwialna nazwa MSZ) Tillerson pogubił się w polityce kadrowej. Zaczął zwalniać wytrawnych dyplomatów różnego szczebla, często związanych z dyplomacją od czasów Jimmy’ego Cartera. Poza tym nieobsadzonych długo pozostawało kilkanaście stanowisk wiceministrów i dyrektorów departamentów.
Co więcej, Trump własnego ministra spraw zagranicznych obrażał i podważał jego kompetencje na Twitterze. Nieznany dotąd światu model korespondencji amerykańskiego prezydenta nie tylko ze swoimi wyborcami oraz opozycją, ale i z przywódcami krajów, zarówno partnerskich, jak i wrogich, spowodował jeszcze większą marginalizację dyplomacji. Demokratycznie wybrani prezydenci, premierzy i dyktatorzy przestali traktować Tillersona jako kogoś, kto ma legitymację do uprawiania polityki zagranicznej w imieniu USA. I w ten sposób Ameryka sama pozbawia się przywództwa w demokratycznym świecie, ustępując miejsca nawet nie tyle Francji i Niemcom, co przede wszystkim Chinom. To Pekin po wycofaniu się USA z karty paryskiej, czyli globalnego międzynarodowego porozumienia w sprawie redukcji emisji gazów cieplarnianych, zaczął zabiegać o rolę lidera w trosce o ochronę środowiska.
Następca Tillersona Mike Pompeo znacznie lepiej dogaduje się z prezydentem, ale to nie naprawiło mechanizmów amerykańskiej dyplomacji, a wręcz sprawy pogorszyło. Braki kadrowe i chaos komunikacyjny między resortami rządu prezydenta Trumpa prowadzi do takich niezręczności, jak ostatnio w Warszawie, kiedy amerykańska ambasador Georgette Mosbacher mówiła o tym, że USA zwiększą swoją obecność nad Wisłą o ”setki żołnierzy„, a chwilę później rzecznik Pentagonu stwierdził, iż nie zapadły w tej sprawie żadne decyzje. Albo chwilę wcześniej, kiedy Amerykanie zdecydowali się na współorganizowanie w Polsce amatorsko przygotowywanej konferencji na temat sytuacji i przyszłości Bliskiego Wschodu. Zadaniem ministra Jacka Czaputowicza było zaproszenie do Warszawy również przedstawicieli Iranu, w co MSZ włożyło wysiłek. Aż nagle Mike Pompeo na początku stycznia w Kairze dał do zrozumienia, że konferencja ta będzie mieć antyirańską narrację. Wybrany wcześniej do roli mediatora polski rząd postawiło to w niezwykle niezręcznej sytuacji.
Do tej pory przedstawiciele rządów (i sojuszniczych, i tych raczej zdystansowanych do USA) oddelegowani do negocjacji z reprezentantami Białego Domu witali zwykle na lotnisku człowieka bądź drobną grupkę ludzi, którzy przylecieli klasą ekonomiczną i w dodatku sami noszą swoje bagaże. Dziś zastąpiły ich samoloty wojskowe dowożące umundurowanych generałów w towarzystwie sporej asysty. To na partnerach robi większe wrażenie i w konsekwencji zaczynają oni lekceważyć tradycyjny dialog.