Mimo poważnych zastrzeżeń wobec stanu praworządności Rumunia najprawdopodobniej uniknie art. 7.
– Jakie jeszcze kroki wiodące do demontażu praworządności musi zrobić rząd rumuński, by Komisja Europejska zdecydowała się na uruchomienie art. 7? – takie pytanie w otwartym liście do Fransa Timmermansa zadał niedawno niemiecki polityk Gunther Kirchbaum. Kierujący komisją do spraw europejskich w Bundestagu poseł skierował swój apel do Brukseli po tym, jak rumuńskie władze dokonały kolejnych kontrowersyjnych zmian w sądownictwie.
Chodzi m.in. o sposób mianowania najważniejszych rumuńskich prokuratorów. Problemem jest również tryb, w jakim przyjmowane są zmiany – rząd w Bukareszcie dokonuje zmian w sądownictwie za sprawą nadzwyczajnych rozporządzeń, z pominięciem parlamentu.
W odpowiedzi na list wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans uznał, że Bruksela ma już narzędzia do prowadzenia dialogu z Rumunią. Takim instrumentem jest mechanizm współpracy i weryfikacji, który został ustanowiony po wstąpieniu Rumunii i Bułgarii do UE w 2007 r. – On pozwala nam rozmawiać z rumuńskim rządem w sposób konstruktywny – powiedział Timmermans.
Problem polega jednak na tym, że rumuński rząd podważa negatywne dla siebie wyniki badań przeprowadzanych w ramach unijnego mechanizmu. Gdy w zeszłym roku Bruksela zarzuciła Bukaresztowi demontaż systemu walki z korupcją, ten odpowiedział, że unijni urzędnicy zlekceważyli skalę nadużyć dokonywanych przez rumuńskie służby antykorupcyjne. Na dodatek do rumuńskiej prokuratury trafiło doniesienie na m.in. Timmermansa. Prorządowy portal Luju.ro, który złożył zawiadomienie, zarzuca brukselskim urzędnikom odpowiedzialnym za przygotowanie raportu złamanie prawa i nadużycie uprawnień.
A co z art. 7? Procedura dyscyplinowania krajów członkowskich przewidziana unijnym traktatem została wdrożona przeciwko Polsce i Węgrom. Rumunia miała być następna, ale teraz uruchomienie art. 7 wobec Bukaresztu wydaje się mało prawdopodobne. Po pierwsze, Bukareszt sprawuje w tym półroczu prezydencję w odpowiedzialnej za procedurę Radzie UE. Komisja Europejska przespała moment na uruchomienie art. 7, bo tak się składa, że rumuńska prezydencja obejmie majowe wybory do europarlamentu. A to oznacza koniec kadencji obecnej KE. Z kolei, uruchomienie art. 7 nie jest na rękę Timmermansowi. Rząd w Rumunii tworzą bowiem socjaldemokraci należący do tej samej politycznej rodziny co wiceprzewodniczący KE odpowiedzialny za praworządność. Timmermans ubiega się o stanowisko szefa Komisji z ramienia socjaldemokratów w kolejnym politycznym rozdaniu. I to właśnie walkę o rządy prawa polityk uczynił kluczowym elementem swojej kampanii. Timmermans liczy, że krucjata przeciwko należącemu do europejskich chadeków Viktorowi Orbánowi pozwoli na przyciągnięcie do socjaldemokratów części elektoratu zniechęconego podwójnymi standardami Europejskiej Partii Ludowej. Rumunia jest więc najsłabszym punktem politycznej strategii Timmermansa. Bo trudno wytykać konkurentom problemy z praworządnością, gdy samemu ma się trupa w szafie.
EPL, do której należy Fidesz Orbána, zastanawia się nad usunięciem Węgrów ze swoich szeregów. W ten sposób chadecy straciliby 13 z 218 miejsc zajmowanych obecnie w europarlamencie. Frakcja socjalistów miałaby jednak o wiele więcej do stracenia. Rumuńscy socjaldemokraci w nadchodzących wyborach mogą liczyć według sondaży na 11 mandatów. Unijna frakcja socjalistów ogółem – według prognoz samego europarlamentu – będzie zajmować 135 miejsc, Rumuni mogą więc stanowić jedną dziesiątą całej frakcji.
Komisja Europejska wysłała do Rumunii swoich ekspertów, a w środę wyraziła zaniepokojenie stanem praworządności. Spór się zaognia, ale na dalsze kroki czasu jest za mało.