Nie zapomnimy i nie przebaczymy” – powiedział kilka dni temu szef izraelskiego MSZ Israel Katz w kontekście zachowania Polaków wobec Żydów podczas II wojny światowej. Polskiemu odbiorcy słowa te mogą kojarzyć się z frazą podobnie brzmiącą, jednak o zupełnie innym wydźwięku. „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” – napisali w 1965 r. polscy biskupi do biskupów niemieckich. Te dwa stwierdzenia, wbrew pozorom, mają podobne korzenie. Dzieli je jednak głęboka zmiana, która od słynnego listu biskupów dokonała się w polityce.
Po tym, jak Polska, organizując w Warszawie szczyt bliskowschodni, odegrała dobrowolnie rolę sprzymierzeńca, czy też – jak chcieli niektórzy – lokaja USA, słowa Katza stały się gorzkim podsumowaniem naszych dyplomatycznych starań. Część komentatorów stwierdzała, że zarówno te słowa, jak i wcześniej wypowiedziane przez szefa izraelskiego MSZ stwierdzenie o antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki wynikają z prostego faktu. Zgodnie z tą interpretacją w Izraelu rządy sprawuje ugrupowanie bardzo podobne do Prawa i Sprawiedliwości. Politycy rządzącej populistycznej partii Likud musieli podkreślić swoje antypolskie nastawienie, ponieważ za dwa miesiące czekają ich wybory. Pragną zatem dbać o wrażliwą na takie sformułowania część elektoratu, podobnie jak PiS w niektórych sytuacjach dba o wyborców znajdujących się najbardziej na prawo.
Rzeczywiście, trudno nie dostrzec podobieństw między dzisiejszą Polską a Izraelem. Ale trzeba powiedzieć więcej. To ze względu na te podobieństwa konflikt między dwoma krajami wydaje się dziś nieunikniony. Aby jednak dobrze zrozumieć, z czego to wynika, trzeba przyjrzeć się wydźwiękowi historycznemu i geopolitycznemu słów izraelskich i polskich polityków.

Skrucha jako część dyplomacji

Przede wszystkim powiedzmy, że oba kraje starają się o uznanie świata dla wyjątkowości swojego doświadczenia historycznego. Czynią to w pewnych konkretnych ramach.
Otóż mówiąc o nieprzebaczeniu i pamięci, Israel Katz odwołał się do konkretnego procesu historycznego. Było to odniesienie do swoistej epoki pamięci, która ukształtowała się w Europie po 1945 r. Nie od razu, ale z czasem, po II wojnie światowej, politycy największych europejskich państw zaczęli dokonywać symbolicznych gestów dotyczących przeszłości. Fotografowano przedstawicieli państw i moralne autorytety, jak klęczeli, trzymali się za ręce lub obejmowali się podczas uroczystych ceremonii i nabożeństw. Wśród błysków fleszy wypowiadano słowa o moralności i skrusze. Kształtowało się nowe narzędzie oddziaływania na opinię zbiorową.
Politycy używali słów takich jak krzywda, wina, przebaczenie, zadośćuczynienie. Słowa te w naszym obszarze kulturowym należą do fundamentów etyki związanej z jednostkami. Odnoszą się do osobistych przeżyć konkretnych ludzi. Opisują ich ból i gniew z powodu doznanych poniżeń. Tym razem przeniesiono je jednak do sfery polityki. Powodowało to wiele problemów, o których pisałam w wydanej kilka lat temu książce „Wina narodów”. Bo czy narody mogą przepraszać? Kto ma prawo je reprezentować? I kto może uznać, że dany naród jest już gotowy, aby udzielić przebaczenia? Aby zobaczyć, jak bardzo te nowe narzędzia polityczne były kontrowersyjne, przypomnijmy choćby pierwszą reakcję, z jaką spotkał się w 1965 r. wspomniany list biskupów polskich do biskupów niemieckich. Dziś uchodzi on za fundament pojednania polsko-niemieckiego. Jednak powiedzieć, że ówczesna reakcja daleka była od przychylnej, to użyć eufemizmu.
Nie zmienia to faktu, że polityka przebaczenia stała się z czasem nieodłączną częścią europejskiej dyplomacji. Pierwotnie jej centrum była pamięć zbrodni nazistowskich Niemiec. Później o własnych winach mówiły też inne społeczeństwa.

Zagłada kształtuje tożsamość Europy

Na tym tle z dekady na dekadę coraz bardziej centralną rolę odgrywała Zagłada Żydów. Była to jednak zbrodnia na tle wszystkich innych z czasów II wojny światowej uważana za wyjątkową. Choć w kontekście okrucieństw wobec Żydów wielokrotnie wyrażano skruchę, Zagłada pozostawała zbiorowym morderstwem, w kontekście którego nie mówiono o możliwości przebaczenia.
Miało to głębokie uzasadnienie filozoficzne. Zagłady nie można przebaczyć – wskazywano – po pierwsze dlatego, że zdecydowana większość jej ofiar nie żyje. Znaczy to, że nie ma osób, które miałyby prawo udzielić przebaczenia. Po drugie, bo uważano ją za przykład zła radykalnego, jako takiego nieprzebaczalnego.
Chyba najlepszą ilustracją tego przekonania była jedna z najsłynniejszych deklaracji skruchy epoki pamięci: uklęknięcie kanclerza Niemiec Zachodnich Willy’ego Brandta w Warszawie w 1970 r. Brandt klęczał przed pomnikiem Bohaterów Getta ze złożonymi rękami, milcząc. Nie sformułował prośby o przebaczenie, bo z powodów, o których była mowa, ani nie było nikogo, kto mógłby tę prośbę przyjąć, ani też nie można byłoby jej spełnić. Jedyne, co pozostawało, to milczące wyrażenie skruchy. Ten gest, wówczas szalenie kontrowersyjny, z czasem urósł do rangi symbolu powojennej postawy Niemiec wobec ich niegdysiejszych zbrodni.
Z czasem Zagłada Żydów przybrała w epoce pamięci na tyle ważną rolę, że zaczęto wysuwać tezy o tym, że jest to zjawisko centralne dla powojennej tożsamości europejskiej. Amerykański historyk Tony Judt w „Powojniu” pisał, że Zagłada była jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym, wydarzeniem kształtującym tożsamość europejską w XX w. O wyjątkowości Zagłady pisali autorzy tak cenieni, jak francuski filozof Alain Besançon czy niemiecki teolog, późniejszy papież Joseph Ratzinger.

Epoka pamięci w Polsce

Czy Israel Katz, wypowiadając słowa o nieprzebaczeniu, odwoływał się do filozoficznych argumentów na rzecz nieprzebaczalności Zagłady? Nie sądzę. Ale polityka historyczna rządu Binjamina Netanjahu, podobnie jak polityka historyczna obozu Zjednoczonej Prawicy, wynika z tak opisanej epoki pamięci. Z tym, że od czasu ukształtowania się dyskusji o przebaczeniu przeszłych okrucieństw i wyjątkowości Zagłady Żydów minęło sporo czasu. I oparta na nich polityka pamięci zaczęła ulegać pewnemu przekształceniu, jeśli nie deformacji.
Przekształcenie to można opisać na przykładzie Polski. Po II wojnie światowej nasz kraj dołączył do epoki pamięci właściwie od razu, bez opóźnienia spowodowanego zamknięciem w Bloku Wschodnim. Stało się tak dzięki staraniom takich ludzi, jak biskupi w 1965 r., a później choćby Jan Józef Lipski czy wydawcy emigracyjnego „Aneksu”, którzy jako pierwsi budowali polski model pamięci. Po 1989 r. te starania jeszcze wzmożono.
Warto przy tym zaznaczyć, że wcale nie było łatwo znaleźć dobrego wzorca dla polskiej polityki pamięci. Najbardziej dominującym wzorem w naszym regionie jest oczywiście niemiecki. Nie nadawał się on jednak dla Polaków. Przede wszystkim dlatego, że w przypadku Niemiec historia była zupełnie inna. Tam samo państwo – III Rzesza – miało charakter rasistowski i zbrodniczy. Niemcy zatem z poziomu państwa wyrażają do dziś skruchę i nauczają na temat Zagłady kolejne pokolenia.
W przypadku Polski natomiast państwo nie istniało, rozebrane przez III Rzeszę i ZSRR. Pozostało tylko społeczeństwo zniszczone dramatem wojny, dotknięte cierpieniem. Jest bardzo trudno powiedzieć, jak Polacy zachowywali się jako zbiorowość, ponieważ różne postawy występowały nie tylko w ramach jednej zbiorowości, ale także pojedynczych biografii. Znakomitym obrazem tego był film Agnieszki Holland „W ciemności”, opowiadający o przemianie drobnego szabrownika w Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Ta trudność opisu ułatwia bardzo przyczepianie Polakom potępiających łatek.
Wobec tego w ciągu 25 lat po odzyskaniu suwerenności wypracowaliśmy politykę pamięci, która łączyła krytyczne zainteresowanie przeszłością ze wskazywaniem przykładów dobrego postępowania. Tak rozumiana polityka historyczna zapowiadała lepszą przyszłość. Miała nieść ze sobą zniuansowaną wiedzę o postępowaniu naszych ojców, matek, dziadków i babek, po to, abyśmy wkraczali w przyszłość o tę wiedzę bogatsi. I być może mądrzejsi.

Uznanie dla cierpienia

Jednak po 2015 r. w polskiej polityce historycznej widać zasadniczą zmianę. W tym, jak obóz Zjednoczonej Prawicy rozumie tę gałąź polityki, nie chodzi już o budowanie przyszłości, ale uznanie cierpienia przeszłości.
Kiedy kilka lat temu zapytałam niemieckiego filozofa Petera Sloterdijka, jak postrzega Europę, odpowiedział, że przypomina mu ona szpital. W tym szpitalu różne narody chodzą obok siebie i porównują swoje rany, mówiąc: „Patrz, ja mam większą”, „Nie, to ja bardziej cierpię”. Ta opowieść doskonale oddaje zmiany, jakie dokonały się nie tylko w Polsce. Epoka pamięci zmieniła się także w bardziej globalnym kontekście.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat świat przestał być dwubiegunowy. Nastąpił powrót do bardziej tradycyjnej wielobiegunowości. Myślenie w kategoriach winny-ofiara, przepraszający-przebaczający w jakiś sposób odzwierciedlało dwubiegunowość zimnowojennego świata. Wielo biegunowość rozbiła ten sposób myślenia.
Miało to wpływ na to, jak postrzegano Zagładę Żydów. Społeczeństwa i państwa pozaeuropejskie coraz częściej uważały pamięć o niej za element imperializmu kulturowego Zachodu. Odmawiano uznania pamięci o Zagładzie za rdzeń tożsamości. Zamiast tego w Rwandzie, Kambodży czy Indonezji przypominano o własnych przypadkach ludobójstwa.
Podobny proces nastąpił także w samej Europie. Politycy, wśród nich polscy, zaczęli przypominać o cierpieniach własnych narodów, nie chcąc już słyszeć o tym, że cierpienie kogoś innego ma być uważane za większe czy ważniejsze.
Do tego doszła jeszcze jedna zmiana. Pamięć zbiorowa, rozmowy o winie, przebaczeniu przestały być narzędziami dyplomacji. Nie zniknęły jednak z polityki – a wręcz przeciwnie. Zaczęto natomiast w coraz większej mierze koncentrować się na krzywdach poniesionych przez dany naród. Polska polityka historyczna po 2015 r. wpisuje się dokładnie w ten trend. Wśród przyczyn ubiegłorocznego kryzysu związanego z nowelizacją ustawy o IPN, a także wypowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego w Monachium, można doszukać się tego samego pragnienia, aby nasza własna, narodowa historia cierpienia została nareszcie uznana przez innych.
Polityka historyczna nakierowana na uznanie jest polityką o charakterze godnościowym. Nie da się jednak uniknąć wrażenia, że jest ona również nakierowana na spełnianie oczekiwań pewnej części potencjalnego elektoratu. W ten sposób polityka pamięci doznała szczególnej degeneracji. Z narzędzia dyplomacji stała się narzędziem kampanii wyborczych.

Konflikt jest nieuchronny

Ponieważ zatem rządy w Warszawie i Jerozolimie postrzegają politykę historyczną podobnie, klincz jest nieuchronny. Mesjanistyczne przekonanie o wyjątkowości wyklucza dopuszczenie myśli, że istnieją także inne wspólnoty, które doznały autentycznego cierpienia. W pakiecie znajduje się zresztą także wyobrażenie narodu jako wyidealizowanego i jednorodnego bytu.
Zorientowanie polityki historycznej jednocześnie na wygraną w kampanii wyborczej i uznanie wyjątkowości wspólnoty tworzy wybuchową mieszankę. Do tego oba kraje opierają politykę zagraniczną na podobnym założeniu. Oba są osamotnione – nawet jeśli z różnych przyczyn – we własnym regionie. Oba za głównego sojusznika i źródło legitymizacji swoich roszczeń wobec innych krajów uznają Stany Zjednoczone.
Wszystko to buduje atmosferę rywalizacji, która czyni konflikt między Polską a Izraelem nieuchronnym. Jeśli Likud i PiS utrzymają się u władzy, można spodziewać się dalszej instrumentalizacji polityki historycznej w obu krajach. A co za tym idzie, dalszego zaostrzania wzajemnych stosunków.
Autorka jest historyczką idei, członkinią redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunktem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała m.in. książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”, wyróżnioną Nagrodą im. Józefa Tischnera. Wkrótce ukaże się jej książka „Wynalazek nowoczesnego serca. Źródła współczesnego myślenia o emocjach w filozofii klasycznej”