Musimy pamiętać, że tak jak zmieniła się polityka Stanów Zjednoczonych względem Iranu, tak samo może się zmienić względem Rosji
Nie dajmy się ponieść fantazji. Nie jest tak, jak sugeruje rząd, że „razem z Amerykanami nadajemy ton rozwiązywaniu konfliktów na Bliskim Wschodzie”. Ale trzeba jednocześnie przyznać: dobrze, że konferencja poświęcona temu regionowi odbywa się w Warszawie.
Chociażby dlatego, że kiedy mówi się o tego typu spotkaniach, to przychodzą na myśl raczej takie miasta jak Genewa, Helsinki, Wiedeń czy Monachium, gdzie w sobotę rozpocznie się coroczna konferencja poświęcona bezpieczeństwu. Warszawa nie jest oczywistym miejscem na rozmowy o Bliskim Wschodzie, więc zwrócili na nas uwagę wszyscy – bez względu na to, czy się tu pojawili czy nie.
Nie można jednak funkcji gospodarza mylić z funkcją dobijającego targu (dealmakera). Finowie w ubiegłym roku z chęcią podjęli w swojej stolicy Donalda Trumpa i Władimira Putina, ale nikt tam nie opowiadał, że Helsinki staną się teraz mostem między Zachodem i Wschodem. Rząd słusznie może uznać organizację konferencji za sukces, ale nie powinien przeceniać jego skali ani rangi.
Aby zrozumieć, co wynika dla Polski z roli gospodarza zakończonej wczoraj konferencji, ważny jest jej międzynarodowy kontekst, a przede wszystkim zmiana polityki Stanów Zjednoczonych wobec Iranu za kadencji Donalda Trumpa. Obecny prezydent uznał, że jego poprzednik Barack Obama popełnił błąd, decydując się na zniesienie sankcji w zamian za rezygnację Teheranu z nuklearnych ambicji.
Błąd polega na tym, że Iran ma znacznie więcej za uszami niż chęć budowy własnej bomby: macza palce w każdym konflikcie na Bliskim Wschodzie (czyli w Syrii i Jemenie), finansuje terrorystów (Hezbollah), a także wciąż pracuje nad bronią rakietową zdolną razić wrogów z dala od własnych granic. Aby zniechęcić Iran do takich działań, trzeba mu znów przykręcić śrubę.
Z taką diagnozą nie zgadzają się pozostali sygnatariusze porozumienia nuklearnego, w tym Francja, Niemcy i Wielka Brytania. Ich zdaniem najważniejszym osiągnięciem umowy jest rezygnacja z atomowych ambicji przez Iran i że jest to cel, dla osiągnięcia którego można przymknąć oczy na resztę działalności tego kraju. Z tego względu uznają politykę Trumpa za groźną i krótkowzroczną. Takie jest międzynarodowe tło warszawskiej konferencji i to przez ten pryzmat powinniśmy ją postrzegać.
Partnerzy z Unii Europejskiej nie zdecydowali się wysłać do Warszawy swoich przedstawicieli i jest to błąd, bowiem, parafrazując francuskiego męża stanu, stracili w ten sposób doskonałą okazję do zaprezentowania swoich racji. Jasne, że nie uda się im przekonać Amerykanów – w tym sensie przyjazd do Polski to faktycznie strata czasu – ale opinię publiczną w swoim rodzinnym kraju, tutaj w Polsce i szerzej – na świecie? Przecież nie jest na pierwszy rzut oka oczywiste, która polityka zapewni optymalne efekty w dłuższej perspektywie – współpracy czy konfrontacji.
Kiedy pojawiła się informacja, że konferencja bliskowschodnia odbędzie się w Warszawie, wielu komentatorów drapało się po głowie. A przecież z naszej perspektywy organizacja takiego spotkania to była oczywistość. Po pierwsze, od dawna sugerowaliśmy partnerom z UE „więcej empatii” dla stanowiska amerykańskiego. Po drugie, USA od dawna są naszym strategicznym partnerem i wcześniej już wspieraliśmy ich bliskowschodnią politykę. Po trzecie, z Iranem nie łączy nas wiele. Ryzyko wizerunkowe jest więc znikome.
Zarzuty, że jesteśmy za bardzo ustępliwi wobec Amerykanów, należy oddalić. Każdemu krajowi, zwłaszcza europejskiemu, zależy na dobrych stosunkach z Ameryką. Jeśli kogoś śmieszy „Fort Trump” lub konferencja organizowana naprędce przez kraj, który ma niewiele wspólnego z Bliskim Wschodem, niech przypomni sobie Emmanuela Macrona na paradzie z amerykańskim prezydentem i niekończące się uściski dłoni. Każdy kraj dobiera taktykę dyplomatyczną do panujących warunków.
Z polskiego punktu widzenia ważny jest również fakt, że konferencja stanowiła doskonałą okazję do dalszego zbliżenia z Izraelem. Przyjaciół i dobrych znajomych na międzynarodowej scenie nigdy nie jest zbyt wielu. Pytanie, czy podobny stopień zaangażowania uda się utrzymać w przyszłości – także tej być może bardzo niedalekiej, kiedy Binjamin Netanjahu nie będzie już premierem (9 kwietnia w Izraelu odbywają się przedterminowe wybory i chociaż sondaże są dla szefa rządu łaskawe, to wiele jeszcze może się zdarzyć).
Szkoda, że w Warszawie nie ogłoszono żadnej, przełomowej inicjatywy bliskowschodniej. Nie zmienia to jednak faktu, że spotkanie w Polsce zapisze się w historii powolnej normalizacji stosunków arabsko-izraelskich jako miejsce, gdzie dyplomaci z tylu krajów Zatoki Perskiej zasiedli do stołu razem z izraelskim premierem (po raz pierwszy od 1991 r. i konferencji w Madrycie poświęconej kwestii palestyńskiej). Ani Arabia Saudyjska, ani Bahrajn, ani Zjednoczone Emiraty Arabskie nie utrzymują oficjalnie kontaktów dyplomatycznych z Tel Awiwem (robią to tylko Egipt i Jordania).
To nie oznacza jednak, że nagle staliśmy się brokerami w bliskowschodniej układance. Rozmowy przy stole w Warszawie nie stanowią bowiem jedynego forum wymiany dyplomatycznej między graczami z tamtego regionu. Izraelczycy od dawna na własną rękę starają się poprawić swoje notowania u arabskich sąsiadów (z powodzeniem, jak pokazała niedawna wizyta Netanjahu w Omanie). Zakulisowe rozmowy, chociażby między Rijadem a Tel Awiwem, trwają od bardzo dawna.
Bez tej całej operacyjnej wiedzy i wrażliwości na lokalny kontekst – a tą zapewnia tylko wieloletnia obecność na miejscu; atut, którego nie mamy – nie jesteśmy w stanie zapewnić nowej jakości na Bliskim Wschodzie. To jednak nie to samo, co powiedzieć, że „Polska się nie liczy” czy „Polska powinna znać swoje miejsce”. Polska powinna swoje miejsce rozumieć, bo tylko to daje sposobność skutecznego działania w możliwych do zrealizowania ramach.
Warszawie zależy na amerykańskiej obecności w naszym regionie, w związku z czym trudno się dziwić, że jesteśmy otwarci na różne inicjatywy Waszyngtonu. Musimy jednak pamiętać, że tak jak zmieniła się polityka USA względem Iranu, tak samo może się zmienić względem chociażby Rosji. Dzisiaj mamy szczęście; pomimo tego, że prezydent Trump deklaruje chęć zbliżenia z Kremlem (ostatnio jakby mniej), to konsens nad Potomakiem jest jednak raczej taki, że Moskwie należy dać odpór. Nie trzeba chyba przypominać, ile obaw nad Wisłą wywołał „reset” stosunków z Rosją na początku pierwszej kadencji Obamy.
Ze słów sekretarza stanu Mike’a Pompeo dwie rzeczy wiemy już na pewno. Po pierwsze, ze strony amerykańskiej nieprędko ustaną apele o uregulowanie kwestii przedwojennych właścicieli nieruchomości. Po drugie, amerykańska wrażliwość na lokalny kontekst ma swoje granice. Ewidentnie przemówienie szefowi amerykańskiej dyplomacji pisał inny autor niż ten, który odpowiadał za bogatą w szczegóły przemowę Trumpa o Powstaniu Warszawskim.
Tak więc warszawską konferencję należy też odbierać przez pryzmat naszych możliwości. Nie jesteśmy potęgą kolonialną ani nuklearną, nie mamy baz wojskowych na świecie ani wielkiego budżetu na pomoc rozwojową lub międzynarodowe projekty. Możemy jednak starać się robić wokół siebie hałas środkami dyplomatycznymi: miejscem w Radzie Bezpieczeństwa czy takimi konferencjami jak COP24 czy bliskowschodnia.
Magazyn okładka 15 lutego / Dziennik Gazeta Prawna