Tłum nas wyzwala, ośmiela i oczyszcza z winy. Przestajemy być kimś dobrze sobie znanym, zwykłym i zagubionym w świecie. Stajemy się kimś nowym, silnym i budzącym zachwyt - mówi Jacek Hołówka.
Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Czy człowiek jest z natury dobry?
Część ludzi to anioły, część ludzi to diabły. A większość z nas ma dobre i złe dni. Dlaczego? Ponieważ człowiek panuje nad swoim charakterem, czemu daje wyraz w życiu społecznym, rodzinnym, towarzyskim. Czyli na pytanie, czy jesteśmy źli, czy dobrzy, nie da się odpowiedzieć jednoznacznie, bo wszelkie uogólnienia są niewiarygodne. Trzeba patrzeć na konkretnych ludzi.
Dobro jest relatywne?
Nie jest relatywne, ale zróżnicowane. Jak jabłka. Są małe i kwaśne, średnie żółte i wielkie czerwone. Tak samo jest z ludźmi. Są dobrzy na różne sposoby. Ważne, by przy całym zróżnicowaniu pozostawali przyzwoici.
A co to znaczy: być przyzwoitym?
To tyle, co nosić w sobie zasady postępowania, które odrywają od oportunizmu, od ślepego gonienia za zyskiem i korzyściami. To znaczy nie pozwalać sobie na wykorzystywanie słabszych, naiwnych. Człowiek przyzwoity buduje sobie opinię uczciwego, wiarygodnego, działającego w przewidywalny sposób.
Kto lub co daje nam prawo oceniania innych?
Nie potrzebujemy takiego przyzwolenia. To tak, jakby ktoś zapytał, kto daje nam prawo do oddychania. Człowiek musi oddychać, jeść. Musi też myśleć i oceniać. Dzięki temu żyje i buduje swoją pozycję w społeczeństwie. To jest uwarunkowane biologicznie i kulturowo.
O prawo do oceny pytam, bo na oczach tysięcy osób został zamordowany prezydent Gdańska. To fakt. Ale ocena tego zdarzenia zaczyna już ludzi różnicować. Dlaczego?
Zacznijmy od początku. Tamtego dnia różni ludzie, głównie młodzi, przyszli pod scenę, by wyrazić swoje uznanie dla jakiejś idei. Nie mieli pojęcia, co za chwilę się wydarzy. Widownia mogła niemal do samego końca myśleć, że to, co rozgrywa się przed jej oczami, jest elementem jakiegoś happeningu. To jest niezwykle ważny problem. Żyjemy w czasach, w których życie codzienne śmiertelnie ludzi nudzi. Nienawidzimy swoich zwykłych obowiązków, powtarzalnych zajęć, codziennych prac. Czekamy na coś wielkiego i niespodziewanego, na jakieś wielkie szczęście. Jak Królewna Śnieżka na swojego księcia. Miliony marzą o tym, by nagle zmienić swoje życie bezboleśnie i bez starań. Chcemy wygrać wielkie pieniądze w totolotku. Pojechać na jakąś fuchę za granicę, dostać się do polityki. Potrzebujemy dziś silnych wrażeń i emocji, inaczej nudzimy się i na niczym nie potrafimy skupić uwagi. W efekcie stajemy się chorobliwie pozbawieni wnikliwości i czujności. Nikt nie spodziewał się, że na scenę wpadnie uzbrojony w nóż człowiek i ugodzi prezydenta miasta.
To dlatego morderca wybrał ten moment: chciał zrobić happening?
Nie wiem, co się działo w głowie tego człowieka. Czy to psychopata? Być może. Czy miał osobisty zatarg z ludźmi związanymi z prezydentem Gdańska? Nie wiem, niewykluczone. Czy był pod wpływem narkotyków? Nie wiem, może. Czy ktoś go szantażował? Albo omamił obietnicą nagłego zapadnięcia się pod ziemię, by rozpocząć nowe życie w jakimś ciepłym kraju? Nie warto spekulować, bo jest tu za wiele możliwości.
Wiadomo, że nie był pod wpływem alkoholu.
I na razie to chyba jedyny konkret, bo nie usłyszałem przekonującego wyjaśnienia motywów mordercy. Na to za wcześnie. Pamiętajmy jednak, że wielkie i sławne zabójstwa rzadko są wyjaśniane do końca. Jak zginął gen. Sikorski albo prezydent Kennedy? Co się stało nad Smoleńskiem i kto jest odpowiedzialny za śmierć księżniczki Diany? Mamy tylko domysły, hipotezy i szczątkowe wiadomości. Nic więcej. Tak może być i tym razem. Ja tu widzę inny, dużo ważniejszy problem niż techniczne okoliczności i motywy mordercy. W Gdańsku zabójca podszedł do ofiary właściwie przez nikogo niezatrzymywany. Nikt się nie spodziewał przestępstwa ani tragedii. Widzów opanował nastrój zabawy, beztroski i niefrasobliwości. Istnieje coś takiego jak nastawienie happeningowe. Znudzeni ludzie czekają na radosne olśnienie. Niech coś się stanie. Machajmy rękami, wiwatujmy komórkami, kołyszmy się w rytm muzyki. Gdyby na scenę wjechał słoń czy półnaga tancerka, ludzie dalej machaliby i tańczyli, bo cały czas czekali na łatwe emocje. W ogólnym zamieszaniu nikt nie jest sobą. Warto na nowo przeczytać „Psychologię tłumu” Gustawa LeBona, bo to jest niezwykle aktualna książka. LeBon pisze, że w masie stajemy się sami dla siebie kimś zagadkowym i anonimowym. To ważne, że nie tylko dla innych, ale też dla siebie. Tłum nas wyzwala, ośmiela i oczyszcza z winy. Przestajemy być kimś dobrze sobie znanym, zwykłym i zagubionym w świecie. Stajemy się kimś nowym, silnym, nieprzewidywalnym i budzącym zachwyt. W tłumie pozwalamy sobie na powrót do dzieciństwa, do czasu, gdy rodzice i opiekunowie brali za nas całą odpowiedzialność i zachwycali się każdym naszym drobnym gestem. Tłum to zastępczy opiekun dla dorosłego człowieka ogarniętego chandrą i niemocą, sfrustrowanego i zdezorientowanego. W tłumie, gdy niby tańcząc w rytm muzyki, drepczemy w miejscu, wszyscy są braćmi i siostrami. Robi się sennie i karnawałowo. Śpimy na stojąco w nadziei, że zbudzi nas jakieś wielkie, niepowtarzalne wydarzenie, jak lądowanie UFO. Czy wiedzą o tym ochroniarze? Nie jestem pewien. Czy sami ulegają nastrojowi braterstwa i jedności? Obawiam się, że tak. Morderca podobno miał plakietkę upoważniającą do wejścia scenę. Po zabójstwie dwie miłe dziewczyny przepytywane przez dziennikarza też nie mogły tego pojąć: „Nam sprawdzano, czy nie wnosimy piwa na widownię, a u niego nie znaleźli noża wojskowego. Jak to możliwe?”. No właśnie – jak to możliwe? To zdarzenie jest na szczęście czymś wyjątkowym, ale jednocześnie jest też czymś symptomatycznym.
Symptomatycznym?
Tak. Powtórzę głosy, które teraz przebijają w dyskusji, i z którymi zasadniczo się nie zgadzam. Słyszę, że jesteśmy społeczeństwem głęboko sfrustrowanym, patologicznym, sztywno podzielonym. Rzekomo nie potrafimy rozwiązywać swoich problemów i że tego rodzaju terapia szokowa pomoże nam zrozumieć nasze przywary. To naiwne i nieuzasadnione spekulowanie.
Rozumiem, że pana zdaniem nie potrzebujemy terapii szokowej?
Nie. To jest najgorsza perswazja z możliwych, nawet jeśli ją wspierają dobre intencje – czego nie jestem pewien. Zabójstwo prezydenta Gdańska z pewnością nie przyczyni się do lepszego poznania siebie samych, jeśli nie pójdzie za tym jakaś głębsza refleksja.
Nie ma pan wrażenia, że sytuacja wymknęła się spod kontroli? Wzajemnych oskarżeń, jakie pojawiają się w sieci, przybywa.
Ma pani rację. Paszkwilanctwo to teraz ulubiony styl debaty politycznej. Z nagranych i upublicznionych rozmów polityków, którzy spotykali się m.in. w restauracji Sowa i przyjaciele, zapamiętałem zdanie ministra Bartłomieja Sienkiewicza. Powiedział, że jesteśmy państwem czysto teoretycznym, na papierze. To były ostre i przykre słowa, ale niestety sporo w nich prawdy. Nauczyliśmy się wierzyć, że pozorowanie pracy, udawane wypełnianie swoich obowiązków doskonale wystarczy, by żyć spokojnie. Nie mamy w sobie dyscypliny i nie mamy tego poczucia, że niebezpieczeństwa uderzają nagle. Na zmianę wpadamy w skrajne stany: histerię lub wzajemne pocieszanie się, że nic złego spotkać nas nie może. Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem wiele osób podkreślało, że kanclerz Angela Merkel ma trzy helikoptery do dyspozycji i tylko nieliczni wiedzą, którym ma zamiar danego dnia podróżować. W Polsce nie było prezydenckiego samolotu. U nas od lat panuje niefrasobliwość, nieuleczalna narodowa choroba, czasem nazywana geniuszem improwizacji. Tak że gdy dojdzie do wypadku z udziałem poważnego polityka, zamiast szukać winnych wśród tych, co nie dopełnili obowiązków, przerzuca się ciężar dyskusji na domniemaną wzajemną nienawiść i podziały w całym społeczeństwie. To nie jest manipulacja?
A nie jesteśmy podzieleni?
Chyba nie bardziej niż inne narody. Mówimy dużo przykrych słów, gromadzimy w sobie nienawistne uczucia – to prawda. Ale tu cała para idzie w gwizdek, dopóki nie zdarzy się tragedia. Przecież społeczeństwo nie potrzebuje i nie szuka złych nastrojów. To bardziej media je rozsiewają.
Czyli to znów nasza, mediów, wina? Jak w 1922 r., gdy przed zabójstwem Gabriela Narutowicza w prasie pojawiało się wiele szkalujących go artykułów?
Tak, przyznaję, nie całe media, ale te, które szukają odbiorców sfrustrowanych i podatnych na propagandę. Konflikt między PO a PiS wygasłby błyskawicznie, gdyby na miesiąc, no może na nieco dłużej, udało się wyłączyć reflektory, telewizory, zaprzestać wydawania szczującej prasy. Bo, owszem, wiele pism zachowuje powściągliwość, ale nie brakuje tytułów i programów, które wyraźnie popierają swoje partie. Jątrzenie i podkręcanie konfliktu, napuszczanie ludzi na siebie, sugerowanie i uogólnianie po prostu dobrze się sprzedają. Media szukają kompromitujących faktów na temat politycznych oponentów, rozdmuchują skandale. Ta tendencyjność jest niebezpieczna, bo przecieka do umysłu przeciętnego odbiorcy. I dochodzi do sprzężenia zwrotnego. Ludzie idą w kierunku wyznaczonym przez co bardziej radykalnych piewców propagandy, bo chcą zaostrzyć swoje stanowisko i znaleźć potwierdzenie dla dotychczasowych sądów i lęków.
Czy więc morderca z Gdańska jest produktem mediów? Po zadaniu śmiertelnych ciosów wykrzykiwał ze sceny, że to PO przyczyniła się do jego trudnej życiowej sytuacji.
Pyta mnie pani, czy było to zabójstwo zainspirowane przez kogoś z kręgu zwolenników PiS?
Bardziej myślę o tym, że słowa mają konsekwencje.
Ale to żadne odkrycie. Kiedyś generał Jaruzelski dostał cegłą w głowę. Potem w łódzkim biurze poselskim PiS ktoś próbował znaleźć Jarosława Kaczyńskiego, a gdy go nie znalazł, zastrzelił jakąś inną osobę. Teraz zginął prezydent Gdańska. To smutne i straszne, ale nie ulegajmy teoriom spiskowym. Nie wiem i nie chcę spekulować o tym, co motywowało ludzi, którzy dokonali zbrodni. To jest niezwykle trudny problem. Jak rozpoznać człowieka z niestabilnym systemem psychicznym, który na co dzień jest normalny, ale doprowadzony do ostateczności gotów jest popełnić zbrodnię? To nie jest ani urodzony morderca, ani kliniczny psychopata. To jest ktoś niebezpieczny, ale nie szaleniec. On jest okresowo agresywny, ale zazwyczaj pozostaje wyciszony. Co z nim robić? Prewencyjnie wysyłać do szpitala lub do więzienia? Tego nie wolno robić. Innym aspektem tego problemu jest niezwykle trudna rola psychiatrów sądowych, którzy mają za zadanie określić poczytalność sprawcy. Mają powiedzieć, czy w momencie dokonywania czynu sprawca kontrolował swoje postepowanie, czy umiał działać celowo, czy wiedział, do czego dąży? To paradoks znany od starożytności. Herostrates, szewc ze starożytnego Efezu, został owładnięty przez obsesję wiecznej sławy i spalił jeden z siedmiu cudów świata. Czy możemy winić starożytnych mędrców, że nie potrafili go zawczasu rozpoznać? Takich czynów nikt nie potrafi przewidzieć. Zatem zamiast się zastanawiać, kto jest skłonny do ulegania napadom szału i dlaczego, trzeba pytać, gdzie szaleniec lub samozwańczy mściciel może zaatakować, i tam trzeba się przed nim bronić. Trzeba także pamiętać o zasadniczym niedopasowaniu pojęć prawnych i psychiatrycznych. Sąd musi znaleźć jasną odpowiedź na pytanie, czy oskarżony jest winny, czy nie. Psychiatra często wie, że nie da się tego zrobić.
Czy dla wyciszenia emocji taka diagnoza byłaby dziś dobrym rozwiązaniem?
Niestety, tu nie ma żadnego rozwiązania. Ja zwracam uwagę na nieusuwalną trudność. Nie ma czegoś takiego, jak częściowa kara, ale dopuszcza się częściową odpowiedzialność. Kto liczy na to, że decyzję prawną można oprzeć na orzeczeniu psychiatry na temat odpowiedzialności, ten sugeruje, że jeśli sprawca jest połowicznie odpowiedzialny, to należy mu się pół kary, co jest niedorzeczne, to po pierwsze. Po drugie, nie musimy się starać o wyciszenie emocji, tylko powinniśmy wyprowadzić wnioski, które sprawią, że będziemy sprawniej organizowali się jako społeczeństwo. Należy obudzić nas ze zbiorowego letargu i przeświadczenia, że dalsze życie jakoś się ułoży. To „jakoś” jest uniwersalnym usprawiedliwieniem obśmiewanym jeszcze przez Goethego: „Co nas gubi zawsze i wszędzie? – Jakoś to będzie. Co nam przynosi zaszczyty? – Hart niespożyty”. To jedyna solidna i niezmienna podstawa organizacji społecznej. Ale dziś nikt tego nie chce słuchać.
A nie mamy tendencji do upraszczania wizji świata? Od tragedii w Gdańsku nie minęło dużo czasu, a wiele osób ma już wyrobioną opinię na jej temat.
Jaką?
Choćby taką, że zobaczyliśmy na własne oczy, do czego prowadzi mowa nienawiści.
W Gdańsku nie chodziło o mowę nienawiści. Człowiek nie wyciąga noża jedynie pod wpływem ulotek, programów czy napastliwych tekstów. Ludzi nie można dziś zahipnotyzować porywającymi wystąpieniami. Tak można ich uśpić, ale nie skłonić do działania. Nie do takich czynów. Uproszczona wizja świata bierze się stąd, że wyrysowane zostały w naszym kraju w ostatnich latach dwie zupełnie fikcyjne postawy. Są niczym strachy na wróble, które służą do gromadnego opluwania i obrzucania kamieniami. Jednym strachem jest nacjonalistyczny faszysta z PiS. A drugim – liberalny gangster, biznesmen z PO, który próbuje ludzi wpędzać w długi i potem na nich żerować. To są bohaterowie niczym z bajki o żelaznym wilku, zmyśleni na potrzeby propagandy, do budowania mitów, podbijania histerycznych nastrojów. Moim zdaniem podtrzymywanie wiary w ich istnienie jest korzystne tylko dla mediów drugiego kalibru i wąskiego grona politycznych pachołków, dla nikogo innego.
Pamiętam okładkę jednego z tygodników. Dwóch mężczyzn ustawionych do siebie plecami. Jeden z husarskimi skrzydłami, w bluzie oddającej hołd żołnierzom wyklętym i symbolem Polski Walczącej na ramieniu. Drugi trzyma w ręku rakietę do badmintona. To miało w zamyśle symbolizować dwie różne Polski. Fikcja?
Przede wszystkim: szyderstwo i podtrzymywanie mitu o trwałych podziałach. A jedyny niezaprzeczalny podział, z jakim mamy dziś do czynienia, to nie PiS i PO, tylko wizja dwóch głównych nurtów politycznych: lewicowo-demokratycznego i prawicowo-konserwatywnego. Oczekiwałbym teraz, że skoro to rozróżnienie jest tak wyraźne, to niech każda z tych opcji wyraźnie się określi. Powie, czym jest, o co w niej chodzi. Niech lewicowa demokracja przypomina, że ma tradycje sięgające czasów Magna Carty, czyli aktu wydanego w Anglii w 1215 r. przez Jana bez Ziemi, rozwijała się też w społeczeństwie amerykańskim na przestrzeni ostatnich 200 lat i jest godna szacunku w większej części zachodniej Europy. Niech prawicowa opcja na to odpowie, że każde państwo ma swoją niezbywalną odrębność, że historia jest wielką nauką. Niech przypomni, co kształtowało postawy romantyczne i jak doszło do zaborów, w których straciliśmy niepodległość na ponad 100 lat. Myślę, że gdyby środowisko konserwatywne spróbowało na tej podstawie budować postać patrioty, zyskałoby sobie powszechny szacunek. Na razie z obu stron nie słychać pozytywnych przekazów. Przeciwnie, dociera do nas krytyka. Ci z prawej oczerniają lewaków. A ci z lewej – prawicę.
Marzy się panu narodowa debata publiczna?
Nie debata. Lepiej, by każdy zaczął mówić za siebie. Lewicowa demokracja o swoich ideałach, a prawicowa konserwa – o swoich. Efektem ich dotychczasowej paradyskusji jest to, że ludzie coraz gorzej słuchają ich ze zrozumieniem i szybko wpadają w irytację. Żyłem w PRL i byłem wystawiany na propagandę przez blisko 50 lat. Chęć ogłupienia ludzi jest obecnie niemal tak silna, jak za komuny. Choć, przyznaję, przed laty stosowano bardziej prymitywne metody.
Skąd się bierze w nas myślenie, że ktoś na coś zasłużył lub nie jest czegoś godzien? Tak było przy okazji pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. I, niestety, ten temat wrócił teraz po tragedii w Gdańsku.
To jest żenujące. Sytuacja przypomina idiotyczną dziecięcą kłótnię, do kogo należy piaskownica. Ludzie dorośli i rozsądni powinni odwracać się na sam dźwięk tych słów. Od momentu, gdy zapadła decyzja, sprawa zasługuje na ciszę i szacunek.
W sieci pojawiły się też takie głosy: „Mam moralne prawo powiedzieć, co myślę. Dotąd pozwalałem się obrażać, ale teraz koniec z tym!”.
Każdy ma prawo powiedzieć, co myśli. I moralność nie ma tu nic do rzeczy. Ale jednocześnie nikt nie ma prawa oczekiwać, że zostanie wysłuchany. Moralnym nadużyciem jest wykorzystywanie naiwności oraz słabego charakteru widzów i czytelników dla własnych celów. Nie wolno bezkarnie ogłupiać ludzi, radykalizując ich poglądy. Od polityków należałoby więc zacząć wymagać jasnych argumentów, pomysłów i planów działania. Oczywiście, jak świat światem polityka polegała na lawirowaniu, wykorzystywaniu okazji, naciąganiu faktów. Jednak poziom wyrozumiałości wobec polityków jest w Polsce przerażający. Nie żąda się od tych ludzi: uzasadnij swoje stanowisko, obroń racje, przedstaw program i daj gwarancje, że będziesz go realizował. Powinniśmy wybrańcom narodu przypomnieć rzeczy, o których mówili w przeszłości i stare niespełnione zobowiązania, by zaczęli się wstydzić.
Tak po prostu?
Tak, bo wstyd jest istotnym czynnikiem. Politycy nie lubią go odczuwać, źle się z nim czują, szczególnie przed wyborami.
A co z argumentem, że pobłażliwość obecnej władzy pozwoliła poczuć się pewniej skrajnym środowiskom, choćby nacjonalistycznym?
Nie wiem, ilu jest w Polsce nacjonalistów, nie widziałem grup faszystów maszerujących ulicami. Ostrzeżenia, że zagraża nam przewrót pod egidą takich ugrupowań, wydają mi się wyssane z palca. Podobnie nie rozumiem zarzutów, że skrajnie nacjonalistycznym prawicowym politykiem jest Viktor Orbán. Na pewno dba on o interes Węgier. Przekonywanie, że jak się mu pozwoli urosnąć w siłę, to za rok, dwa będziemy tego jako Europa żałować, jest niepoważną spekulacją. Przypomina bajkę La Fontaine’a, w której bohater krzyczał co chwila, że wilk nadchodzi. Ludzie najpierw reagowali, ale z czasem przestali. I wtedy wydarzyło się prawdziwe nieszczęście. Niestety, ta mentalność w naszym kraju jest rozpowszechniona.
Szukanie problemu tam, gdzie go nie ma?
Powiem coś mało popularnego: u siebie w domu każdy może robić, co mu się żywnie podoba. Urządzać urodziny Hitlera, odprawiać satanistyczne msze... To jego sprawa, pod warunkiem że nikogo nie nęka i trzyma się własnych czterech ścian. Takiego człowieka można nie cenić, można krytykować i należy żądać od policji, by miała na niego oko. Ale na tym koniec.
Granicą wolności jednego człowieka jest wolność drugiego, jak przekonywał Jean-Paul Sartre?
Ja bym tu odwołał się do innego filozofa, Johna Stuarta Milla, który stawia istotne pytanie: czy człowiekowi wolno podrabiać pieniądze. I odpowiada: żaden rozsądny rząd nigdy na to nie pozwoli. Bo jeśli ktoś mówi, że podrabia pieniądze tylko po to, by wytapetować nimi mieszkanie, to tej obietnicy nie dotrzyma. Idąc tym tropem: jeżeli ktoś będzie organizował bojówkę typu faszystowskiego, to organy ścigania powinny go śledzić. I jeśli taka grupa wyjdzie na ulicę, zacznie działać publicznie, to powinna zostać natychmiast osądzona. Bez cienia wątpliwości co do winy. Ale równie niedopuszczalne jest histeryzowanie, że jeśli ci ludzie działają w zaciszu domu, to komukolwiek grożą. Fakt, przyjmują odrażające stanowisko polityczne. Ale wolność ludzka, wolność myślenia polegają na tym, że można mieć poglądy, które uważa się za słuszne, choć inni ich nie podzielają. Osobną sprawą jest zakaz ich szerzenia.
Po zabójstwie prezydenta Gdańska policja zatrzymała kilkanaście osób, które groziły w internecie śmiercią innym politykom.
I słusznie, że ich zatrzymano. Szykanujących wolno szykanować.
Z tym że tacy ludzie zawsze byli. Nie było tylko tak mocnej reakcji organów ścigania.
Być może policja sprawę przespała, ale być może wcześniej takie nawoływanie do przemocy brzmiało absurdalnie, a teraz nie. Czyli warto kibicować policji, gdy dobrze wykonuje robotę, do której została powołana.
Ma pan swoją definicję mowy nienawiści?
Wiem, że mowa nienawiści powinna być ścigana i sądzona. Nie potrzebujemy do tego definicji, tylko dobrej praktyki. Jeśli ktoś decyduje się na ostrą ocenę drugiego człowieka, musi przede wszystkim logicznie i precyzyjnie uzasadnić swoje stanowisko, odrzucając z góry wszystkie argumenty o podłożu dyskryminacyjnym. Inaczej zmierzać będzie w kierunku mowy nienawiści. Ale gdzie dokładnie przebiega granica, nie potrafię określić.
Z jednej strony mówienie o dorzynaniu watahy, strącaniu szarańczy, z drugiej obietnice golenia głów oraz witania na polskiej ziemi kajdankami i szubienicą.
Mam to ocenić? Dobrze: to jest czysty polityczny bełkot i to jest niedopuszczalne. Czy to mowa nienawiści? I owszem. Gdyby wziąć ją dosłownie, jest to groźba karalna. Tak. W życiu politycznym jest wiele prowokacji i drażnienia oponentów w niewiadomym celu. To smutne, że jako społeczeństwo jesteśmy tak tolerancyjni dla publicznych kompromitacji. Choć to się zmienia. Zaczyna w nas kiełkować przekonanie, że w polityce działa klucz negatywnej selekcji. Jak człowiek się do niczego innego nie nadaje, to zaczyna wiecować i agitować.
Powinniśmy więc stać się bardziej wymagający? To ochłodzi emocje?
Myślę, że tak. To nieprawda, że im większe i głośniejsze mamy zbiorowisko, tym mocniejsze ma ono argumenty. Wiele europejskich narodów już to zrozumiało.