Rozproszony ruch protestu ludzi z przedmieść, zubożałej klasy średniej i robotników pokazuje francuskim politykom czerwoną kartkę.
Dziennik Gazeta Prawna
Grenoble, Nicea, Paryż, Bordeaux, Montpellier. Protesty „żółtych kamizelek” trwają w każdym zakątku Francji. Tylko w ostatni weekend aresztowano ponad 1,7 tys. osób, a kilkaset zostało rannych w starciach z policją. To czwarty tydzień demonstracji i ulicznych walk. Palonych aut, rozbitych witryn, wyrywanych kostek brukowych oraz plądrowanych sklepów.
Protestów, które skłoniły polityków rządzącej partii LERM do rozważań nad wprowadzeniem w kraju stanu wyjątkowego, zaś polityczną opozycję do nawoływania do dymisji prezydenta Emmanuela Macrona. Tej żądają zresztą „żółte kamizelki” – ogromny napis „Macron démissionne” pojawił się nawet na Łuku Tryumfalnym w samym sercu Paryża. Obraźliwe dla głowy państwa graffiti pojawiają się także na innych ważnych budowlach. Bo dziś Emmanuela Macrona popiera ledwie 13 proc. Francuzów. W maju 2017 r., po wyborach, cieszył się 65-proc. zaufaniem.

Jak rodzice

– Przestaniemy demonstrować, gdy Macron przestanie rzucać nam ochłapy. Chcemy zjednoczenia wszystkich, którzy harują i nic z tego nie mają. Jesteśmy współczesnymi galernikami, pozostawieni samym sobie przez państwo, wyzyskiwani – mówi mi Julien, sprzedawca w sklepie. – Państwo sprzyja bogatym, nas ignoruje. Spójrz na nas i na naszych rodziców. Ich świat był lepszy, mężczyzna mógł wyżywić rodzinę, wystarczała do tego jedna pensja. Dziś nie wystarczają dwie – żali się Marianne, asystentka w małej firmie z przedmieść Paryża. – Bogaci opływają w luksusy, my stajemy się coraz biedniejsi. Macron likwiduje podatki tym pierwszym, a nas obciąża. To my najwięcej zapłacimy za jego podwyżki, bogaci ich nawet nie odczują – dodaje.
Pod wpływem protestów rząd wycofał się ze zwiększenia składek na ubezpieczenie społeczne emerytów, podniesienia podatku paliwowego, a we wtorek uzyskał od banków zapewnienie zamrożenia opłat w 2019 r. Pytam, czy protesty ustaną? – Nie – w zdecydowany sposób odpowiadają wszystkie „żółte kamizelki”, z którymi rozmawiam. Domagają się podniesienia pensji minimalnej (SMIC), wzrostu zasiłków i emerytur, zwolnienia najbiedniejszych z podatków od dochodu i obciążeń na ubezpieczenie społeczne, przywrócenia zniesionego w 2017 r. podatku od fortun ISF. To tylko podstawowe żądania, bo manifestujący chcą także większej demokracji, przejrzystości władzy czy referendów przy podejmowaniu przez władze centralne i lokalne ważnych decyzji. Inni z kolei chcą ustanowienia konstytuanty, która napisałaby nową ustawę zasadniczą przyznającą narodowi większy wpływ na rządzących.
Powoli zaczynają się tworzyć formalne struktury ruchu, do tej pory rozproszonego. Niektóre „żółte kamizelki” są zapraszane przez lokalną administrację do rozmów, do demonstrantów zgłaszają się politycy. Ruch wspierają szefowa Frontu Narodowego Marine Le Pen i lider skrajnie lewicowej Niepokornej Francji Jean-Luc Mélenchon. Na ten piątek solidarnościowy strajk generalny zapowiedziała największa centrala związkowa – CGT. W komunikacie stwierdziła, że popiera „wściekłość” protestujących.
30-letnia Anabel protestuje od trzech tygodni. Codziennie zakłada żółtą kamizelkę. – Jesteśmy zmęczeni, ale nie odpuścimy. Francja musi się zmienić – mówi mi. Anabel nie chce słuchać o obietnicach Macrona. – Jest jak Ludwik XIV. My płacimy podatki, on i dwór cieszą się przywilejami – tłumaczy. Dziewczyna otrzymuje rentę inwalidzką, w sumie z zasiłkami dostaje od państwa ok. 1 tys. euro miesięcznie (pensja minimalna brutto we Francji to 1498 euro). Anabel mieszka w jednym mieszkaniu z kilkoma koleżankami. O samodzielnym lokum nawet nie marzy. Za wynajęcie niewielkiego mieszkanka w Paryżu trzeba płacić ok. 1100 euro miesięcznie.
Pierre, ślusarz z podparyskiego Montreuil, jest pesymistą. Uważa, że nawet odejście Macrona niczego nie zmieni. – Chcemy polityki ludzkiej i dla ludzi – mówi, zapalając się coraz bardziej do idei współrządzenia krajem przez żółte kamizelki. – Być może powinien zostać zwołany szczyt kamizelek z całej Francji? Może poważne jego potraktowanie mogłoby zatrzymać protesty i przemoc? – zastanawia się.
Caroline, pielęgniarka, żali się, że od trzech tygodni nie widziała córki. Młoda matka przyjechała do przyjaciół w Paryżu, by wziąć udział w demonstracjach. Chce zmienić Francję na taką, która daje godną pracę wszystkim. – Teraz nie możemy się cofnąć – zapewnia.
Ruch „żółtych kamizelek” kanalizuje frustrację Francuzów zarówno o poglądach skrajnie lewicowych, jak i prawicowych, a nawet centrowych. Pokazują to liczne sondaże. W badaniu ośrodka Odoxa 88 proc. pytanych Francuzów uznało, że polityka fiskalna rządu faworyzuje bogatych. Podobnie duża część uważa, że istnieją już dwie Francje: bogaczy oraz biedoty. Ośmiu na 10 ankietowanych popiera uliczne protesty, a 57 proc. uważa, że wtorkowe orędzie prezydenta nie położy kresu zamieszkom, choć ten stwierdził, że „demonstracje są zrozumiałe” (ale uznał „przemoc za niedopuszczalną”), obiecał więcej zasiłków, zmniejszenie składek na ubezpieczenia dla najsłabiej zarabiających i zamrożenie składek dla emerytów, 100 euro podwyżki SMIC.
– Od 30 lat słyszymy przemówienia tych samych polityków, z których nic nie wynika – wykrzykiwał w ubiegłą sobotę na demonstracjach w Paryżu Jean-Luc, emeryt z podparyskiego Montreuil. – Macron i rząd powinni podać się do dymisji. Nic nie zrobili dla ludzi, protesty się nie skończą, bo naród ma dość – podkreślał rozgorączkowany.
Demonstranci zapowiadają kolejne protesty na ten weekend. Samozwańczy liderzy ruchu wzywają do wykorzystania słabości rządu i dalszego wywierania presji, aby wywalczyć kolejne podwyżki wynagrodzeń, emerytur i zasiłków.

Bunt porzuconych

– Klasa średnia i klasa robotnicza żyją w podwójnej niepewności: ekonomicznej i kulturowej – uważa Alain Finkielkraut, który na początku wspierał ruch „żółtych kamizelek”, ale zdystansował się od niego po gwałtownych ulicznych starciach. Ten pisarz i filozof podkreśla, że coraz więcej Francuzów nie stać na życie w miastach, wegetują więc wypchnięci na przedmieścia. Tam z kolei nie jest bezpiecznie oraz nie ma infrastruktury. Drobny handel ustępuje miejsca sklepom wielkopowierzchniowym, nie ma ośrodków kultury, utrudniony jest dostęp do lekarzy. – Francuzi tracą pracę z powodu globalizacji. Klasa robotnicza nie jest już awangardą, a to właśnie ona wyszła na ulicę – uważa Finkielkraut.
Zagrożona deklasacją klasa średnia, zubożali robotnicy, studenci i licealiści upominają się o swoje prawa. Chcą zostać w końcu zauważeni, odzyskać wpływ na to, co się dzieje w kraju. Są w opozycji do Francji start-upów, której ideę promuje Macron. Francji, która nie potrzebuje państwa ani jego wsparcia, bo sama sobie świetnie radzi na rynku pracy. To protest Francji peryferii, której nie stać na bilety do Opéry Garnier, na kupno czy nawet wynajem mieszkania, której nie starcza do pierwszego. To ludzie zgniatani codziennie w zatłoczonych i wiecznie nękanych przez strajki środkach transportu, którzy czują się odrzuceni przez elity. – Francja otwarta, zamożna, tolerancyjna znajduje się w opozycji do Francji zubożałej, zmęczonej, coraz mniej tolerancyjnej – uważa Finkielkraut.

Zamknięte twierdze

Protest „żółtych kamizelek” nazywany jest Ruchem 30. Z dwóch powodów. Jego główną siłą są ludzie żyjący na peryferiach, 30 km od miast. To również młodzi ubodzy pracujący, często ludzie koło 30. roku życia, którzy nie mają rodzin i mieszkają w kilkuosobowych wspólnotach, bo tak jest taniej. Mimo aspiracji nie stać ich na poziom życia, na który mogli sobie pozwolić ich rodzice. – To gwałtowna konfrontacja Francji peryferii i Francji metropolitalnej – uważa geograf i pisarz Christophe Guilluy.
Według niego francuskie duże miasta są jak średniowieczne twierdze – w ich murach jest w stanie mieszkać tylko współczesna burżuazja. A reszta społeczeństwa, dzisiejszy plebs, nie ma do miast wstępu. Wegetuje więc na wsiach, na przedmieściach, w małych miasteczkach, gdzie nie ma pracy lub jest o nią bardzo trudno. Burżuazję stać na dostatnie życie, a zapowiadane przez rząd podwyżki paliw dotknęłyby przede wszystkim Francję peryferii. Która musi dojechać do lekarza, odwieźć dzieci do szkół, dojechać do sklepów, które przeniosły się bliżej twierdz.
Ci ludzie nie chcą nowych podatków paliwowych, nie chcą przesiadać się na rowery i hulajnogi, hipsterskie zachowania miejskiej burżuazji są jej obce. A to właśnie proponuje wszystkim Macron – ambitną polityką klimatyczną. Francja jest w szczególnej sytuacji, bo Paryż jako siedziba wielu banków i organizacji międzynarodowych, firm oferujących dobra luksusowe, z uwagi na wysokie koszty życia o wiele bardziej „oddalił się” od swojej prowincji niż Amsterdam od reszty Holandii czy Madryt od Hiszpanii. Stolica Francji jest już niedostępna dla wielu Francuzów. A „bycie ekologicznym” stało się wyznacznikiem klasowości. Bo lepszy jest ktoś, kto jeździ komunikacją miejską lub rowerem, segreguje śmieci, kupuje droższe produkty, ale z etykietą Fair trade.
– Francuzi chcą dbać o środowisko, chcą otwartego społeczeństwa, ale okazuje się, że na bycie ekologicznymi ich nie stać, a otwartość oznacza większą konkurencję na rynku pracy – uważa Guilluy. Wskazując, że odpowiedzią technokratów na społeczny bunt jest określanie żółtych kamizelek mianem ruchu rodem z XIX w. w opozycji do Francji nowoczesnej XXI w. oraz wyliczanie kosztów, jakie spowodowały demonstracje.
Establishment uważa, że „żółte kamizelki” to „katastrofa dla handlu”. Ekonomiści szacują, że koszt obietnic Macrona to 10 mld euro rocznie. Bruno Le Maire, minister finansów, ostrzegł, że protesty zaszkodzą gospodarce. – Musimy spodziewać się spowolnienia tempa wzrostu – powiedział podczas oglądania zdemolowanych sklepów, ulic i restauracji w Paryżu po ostatnich protestach.

Unia drży

Zamieszki we Francji i ruch „żółtych kamizelek”, osłabienie Macrona, który próbuje kupić czas obietnicami, czynią sytuację poważną, zwłaszcza przed przyszłorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego i przyszłej polityki UE. Macron wraz z kanclerz Niemiec Angelą Merkel mieli tworzyć trzon Unii integrującej się coraz szybciej. Dziś mało kto mówi o wspólnym budżecie UE czy unijnym ministrze finansów. Na dodatek zdaniem francuskich analityków, jak np. Christiana Harbulota, obecny kryzys może być dla Wspólnoty o wiele większym problemem niż brexit.
Bruksela do końca nie zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Z wściekłości Francji peryferyjnej, która chciała być centralnym państwem Europy, rozdającym karty w całej UE.