Berlin przychylnie zareagował na pomysł stworzenia europejskiego wojska. Ale nadal stawia na Sojusz Północnoatlantycki
Można się spierać, kto bardziej przyczynił się do nagłośnienia pomysłu na stworzenie armii europejskiej. Wprawdzie francuski prezydent Emmanuel Macron 6 listopada na falach radia Europe 1 ogłosił chęć jej powołania, ale dopiero atak, jaki na niego przypuścił prezydent USA Donald Trump, spowodował, że o idei zaczął dyskutować świat. Trump w serii tweetów opisał francuskie plany jako chęć stworzenia wojsk, które będą bronić Europy „przed Rosją, Chinami oraz USA”. Macron faktycznie w wywiadzie zestawił ze sobą te trzy mocarstwa, ale w kontekście zagrożeń cybernetycznych. Macron powołanie europejskich sił zbrojnych uzasadniał potrzebą wypracowania autonomii wobec USA. Bo partner zza Atlantyku – w oczach francuskiej głowy państwa – przestaje być gwarantem bezpieczeństwa.
Macrona wsparła Angela Merkel. Niemiecka kanclerz dotychczas z rezerwą podchodziła do politycznych zalotów francuskiego prezydenta, m.in. hamując mocniejszą integrację strefy euro forsowaną przez Paryż. 13 listopada w Parlamencie Europejskim w Strasburgu Merkel zaapelowała jednak o stworzenie „prawdziwej armii europejskiej”. – Taka inicjatywa byłaby dla świata symbolicznym dowodem, że pomiędzy państwami Europy już nigdy nie dojdzie do wojny – przekonywała.
Po szefowej rządu ideę francuskiego prezydenta podchwycili główni aktorzy niemieckiej polityki: typowana na następczynię Merkel w CDU Annegret Kramp-Karrenbauer, szefowa socjaldemokratów Andrea Nahles oraz przewodniczący liberałów Christian Lindner. Projekty, które podkreślają potrzebę większej autonomii wobec USA, padają w Niemczech na podatny grunt. Z sondażu YouGov wynika, że 48 proc. Niemców uważa prezydenta Donalda Trumpa za zagrożenie dla światowego pokoju. W tej kategorii Trump wygrał nawet z Władimirem Putinem i Kim Dzong Unem.
– Armia europejska zaistniała w programach niemieckich partii na długo przed Donaldem Trumpem – tłumaczy dr Jana Puglierin z Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej. Puglierin zwraca uwagę na to, w jakim kontekście stosuje się ten termin w niemieckiej polityce: – Mówienie o armii europejskiej jest typowe dla tych, którzy starają się mocno powiązać politykę krajową z wymiarem europejskim – twierdzi.
Justyna Gotkowska, ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich, jest przekonana, że dyskusja wokół armii europejskiej nie ma nic wspólnego z wojskową rzeczywistością. – Pomiędzy Francją a Niemcami istnieją znaczące różnice. Francuzi chcą stworzyć ekskluzywny klub państw, który będzie wspólnie realizował operacje zagraniczne. Niemcy chcą zacieśniać współpracę poszczególnych sił zbrojnych państw Unii Europejskiej, co nie będzie na nich nakładało obowiązku angażowania się w konflikty – twierdzi ekspertka ds. bezpieczeństwa i obronności. Gotkowska dodaje, że Niemcy nie mogą sobie politycznie pozwolić na odmowę udziału we francuskich pomysłach. Natomiast przystąpienie nie oznacza automatycznie pełnego poparcia.
Doktor Puglierin uzupełnia, że Niemcom zależy na budowaniu autonomii europejskiej, ale w sposób, który nie zakwestionuje znaczenia NATO. Dlatego Berlin chętnie angażuje się w projekty mechanizmu PESCO, który wspiera współpracę badawczą i produkcyjną sektorów zbrojeniowych państw UE. O wiele gorzej natomiast oceniane jest zaangażowanie Niemiec w Europejską Inicjatywę Interwencyjną, koalicję stworzoną do reagowania wokół granic UE, która przy uporze Paryża została powołana poza strukturami unijnymi i NATO-wskimi.
Niemiecka ekspertka podkreśla, by w kontekście zaangażowania wojskowego Berlina bardziej niż na słowach polityków koncentrować się na działaniach: – Na Litwie stacjonuje NATO-wski batalion pod dowództwem Niemiec. W niemieckim Ulmie powstanie dowództwo logistyczne Sojuszu. Jeśli patrzeć na to, co Niemcy w rzeczywistości robią i na co przeznaczają pieniądze, wszystko powiązane jest z NATO – konkluduje Puglierin.
48 proc. Niemców uważa Trumpa za zagrożenie dla światowego pokoju