W bajkach z królestwa Lajlonii profesora Leszka Kołakowskiego jest taka opowieść o spodniach i łatach: oto chłopiec imieniem Etam wchodzi na drzewo i zrywa niedojrzałe gruszki sąsiada. Na drzewie owym, jak można było zresztą przewidzieć, robi sobie dziurę w spodniach, na którą naszywa czerwoną łatkę.
Ale – o zgrozo – łata zaczyna się rozrastać. A co więcej, okazuje się, że łata jest jak wirus i Etam powoli zaraża swoją łatą spodnie wszystkich kolegów. Rosnące łaty łapczywie pochłaniają wszystkie spodnie chłopców we wsi i w pewnym momencie całe ich spodnie stają się po prostu wielkimi czerwonymi łatami, bez najmniejszego fragmentu prawdziwych spodni. Co mają zrobić chłopcy w obliczu takiego nieszczęścia?
– Ogłosimy, że to, co nosicie, to nie są łaty, ale zwyczajne spodnie czerwonego koloru – mówi ich koleżanka Nita.
– Ale każdy widzi, że to nie spodnie, tylko łaty – odpowiadają chłopcy.
– Nic podobnego (mówi dalej Nita)… kiedy nazwiemy łaty spodniami, nikt nie zauważy.
I faktycznie, przez długi czas nikt nie zauważa.
Jeśli ktoś chciałby obejrzeć ekranizację tej bajki, wystarczy, że włączy dzisiaj telewizję. Ekipa, która szła do władzy, deklarując, że położy kres korupcji i szwindlom, oczyści życie publiczne z nepotyzmu, „resortowych dzieci” oraz innych postkomunistycznych złogów, innymi słowy, będzie sprawować pieczę nad krajem w nieskazitelnych spodniach, najpierw sama wdrapuje się na drzewo, tfu, przygarnia postkomunistyczne złogi w rodzaju prokuratora Piotrowicza. Potem wciska „swoich” do Trybunału Konstytucyjnego. Tak powstała łata zaczyna rozrastać się w szaleńczym tempie – swoi robią bezprecedensowy w rozmiarze skok na spółki skarbu państwa, kłócąc się jeszcze w dodatku między sobą, którzy swoi są bardziej swojscy, a którzy jednak ciut obcy; wymieniona zostaje większość dziennikarskiej ekipy TVP na tak nadgorliwą, że nawet prezes Jacek Kurski momentami dziwi się namiętności partyjnej jego własnych podwładnych. Jak wygląda nepotyzm i kolesiostwo na poziomie lokalnym, można zobaczyć choćby w Opolu, skąd pochodzi niedoszły prezydent Warszawy Patryk Jaki.
A potem okazuje się, że Marek Chrzanowski, szef KNF – tak ukochany przez prezesa NBP, że ten pojawił się nawet na głosowaniu w (jak twierdziła „Rzeczpospolita”) wątpliwej i niepewnej sprawie habilitacji pomazańca – prowadzi targi z bankierem, którego ma podobno bezosobowo, z wyżyn urzędu kontrolować. Ów bankier, czyli Leszek Czarnecki, może mieć swoje ciemne motywy ujawniania treści tych rozmów – nie sądzę, by robił to z czystego serca i w imię prawdy; raczej zgadzam się z hipotezą Macieja Samcika, że Czarnecki wykorzystał korupcyjny charakter KNF Chrzanowskiego do zrzucenia z siebie odpowiedzialności za powolny upadek swoich zbyt drapieżnych banków. Ale nie zmienia to faktu, że na nagraniach Czarneckiego wyraźnie widać, że łata się tak rozrosła, że właściwie całe spodnie to teraz jedna wielka łata – zwłaszcza, że od czasu wypłynięcia afery KNF w sektorze finansowym identyfikowanych jest coraz więcej nowych „resortowych dzieci”, w tej odsłonie historii po prostu pochodzących z nieco innego resortu.
Cóż mieli począć chłopcy? „Ogłosimy, że to, co nosicie, to nie są łaty, tylko zwyczajne spodnie czerwonego koloru”. Gazeta Polska relacjonuje „na gorąco” jakieś afery z czasów Tuska („widzicie, wszystkie spodnie tak wyglądają!”). Ekipa rządząca prześciga się w wyjaśnieniach, jak to osoby znajome i spokrewnione z dzisiejszymi dygnitarzami są po prostu niezwykle wartościowymi jednostkami, które tylko z przypadku mają krótkie CV (to zwykłe spodnie, czemu się czepiacie?). Dominuje ogólna retoryka oblężenia („Podle nas oskarżacie, twierdząc, że nasze spodnie to nie spodnie, sami macie łaty, o!”).
Z korupcją, kolesiostwem i innymi wypaczeniami władzy jest bowiem niestety dokładnie tak, jak z łatami Kołakowskiego – zaczyna się niewinnie, łatkowym grzechem pierworodnym, niewielkim tylko wykroczeniem, jak kradzież gruszek sąsiada. I potem ani się człowiek obejrzy, a łata zajęła już całą nogawkę, potem siedzenie, potem rozrosła się na drugą nogę, aż do ściągacza – w międzyczasie zarażając wszystkich kolegów. Żeby władza donosiła spodnie do końca kadencji trzeba więc arcytrudnych zabiegów, szczepień antyłatowych w postaci bezlitosnych procedur konkursowych, drastycznych narzędzi, jak nożyce wycinające najmniejsze podejrzane elementy, i gotowości chodzenia w samych majtkach (żeby lepiej było stracić, niż komu trzeba zapłacić). Trzeba też żelaznych charakterów i długiej ławy specjalistów, na której będzie można znaleźć także ludzi profesjonalnych i jako tako przyzwoitych. Bez tego wszystkich w końcu zawsze dopadną rozrastające się łaty.
Elektorat może przez długi czas wierzyć, że owe łaty to spodnie. Ale przychodzi zawsze taki moment – nie pierwszy raz i nie ostatni w najnowszej historii Polski – że brak spodni wychodzi na jaw. Kiedy chłopcy z Lajlonii wracają po wakacjach do szkoły, nauczyciel krzyczy:
– Chłopcy! Co to ma znaczyć! Przyszliście do szkoły bez spodni!
– Ale jak to? – zaczęli wołać po kolei. – Wszyscy mamy spodnie. Nowe, czerwone spodnie!
– Wstydźcie się – powiedział nauczyciel surowo. – Nikt z was nie ma na sobie ani kawałeczka spodni. Nosicie łaty, przecież dobrze widzę. Spodni ani śladu. Marsz do domu!
I my, kiedy czas nadejdzie, musimy w końcu wysłać do domu kolejnych facetów bez spodni.
Magazyn DGP 23 listopada 2018 / Dziennik Gazeta Prawna