Pomimo politycznej burzy nad Tamizą szefowa brytyjskiego rządu chce się skupić na docelowym kształcie stosunków z Brukselą.
Priorytetem dla brytyjskiej premier jest obecnie deklaracja polityczna, czyli ogólny dokument wyznaczający ramy przyszłej umowy między Wielką Brytanią a Unią Europejską. W tym celu Theresa May przyleci dzisiaj do Brukseli, gdzie spotka się z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jeanem-Claude’em Junckerem. Deklaracja polityczna to inny dokument niż porozumienie przejściowe, zaprezentowane po raz pierwszy publicznie w ubiegłym tygodniu. To drugie precyzuje zasady rozwodu Londynu z Brukselą; to pierwsze określa z grubsza, jak będzie wyglądało życie po rozstaniu.
Deklaracja ma siedm stron, na których opisano, w jakich dziedzinach strony chcą się porozumieć. Znajdziemy tam więc deklarację podjęcia „wszechstronnych ustaleń na drodze do powołania strefy wolnego handlu” uwzględniającej „ambitne porozumienie celne” obejmujące „zerowe cła, brak opłat lub ograniczeń ilościowych” dla wszelkich towarów. Równie ambitne ma być porozumienie między Unią a Brytyjczykami w sprawie usług (także finansowych). Do tego dochodzą zapewnienia o chęci kontynuowania współpracy w dziedzinie energetyki atomowej, bezpieczeństwa, wymiany informacji wywiadowczych i policyjnych, rybołówstwa, lotnictwa cywilnego i polityki kosmicznej.
Dokument ma być przyjęty razem z porozumieniem przejściowym podczas nadzwyczajnego niedzielnego szczytu Rady Europejskiej. Główny negocjator po stronie unijnej Michel Barnier przestrzegł wczoraj, aby państwa unijne nie komplikowały sytuacji dodatkowymi żądaniami, ponieważ grożą one zaognieniem nastrojów nad Tamizą i odrzuceniem z trudem wynegocjowanych uzgodnień przez Izbę Gmin. Apel Barniera był odpowiedzią na niespodziewane żądania Francuzów i Hiszpanów. Ci pierwsi upomnieli się o dostęp swoich rybaków do Morza Północnego, ci drudzy – o kwestię Gibraltaru.
Premier May już podczas niedzielnej wypowiedzi telewizyjnej wolała się skupić na deklaracji politycznej jako na czymś, co „faktycznie zrealizuje obietnicę brexitu”. To nie tylko próba ucieczki do przodu, aby zostawić za sobą wyczerpujące politycznie targi o porozumienie przejściowe, ale też przejaw pragmatyki. Jeden etap negocjacji udało się zamknąć, więc teraz pora na następny.
Na razie ta strategia się opłaca. Wzbudzony publikacją porozumienia sztorm nad Tamizą zdaje się cichnąć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że nie sprawdziły się buńczuczne zapowiedzi twardych brexiterów z Partii Konserwatywnej o rychłym odwołaniu premier. Zapowiadali oni, że znajdą wystarczająco wielu posłów chętnych do uruchomienia tego procesu do piątkowego popołudnia. Potem mówili, że zbiorą głosy po weekendzie. Ostatecznie – przynajmniej na razie – nic z tego nie wyszło. Ambicje twardych brexiterów nieco osłabły. Wczoraj ich przywódca Jacob Rees-Mogg mówił, że nie chce, by Theresa May poprowadziła torysów do wyborów parlamentarnych w 2022 r.
Problem pojawił się za to na innym froncie. W serii głosowań budżetowych posłowie Demokratycznej Partii Unionistycznej z Irlandii Północnej postanowili głosować przeciw rządowi Theresy May. DUP jest niezbędna torysom do większości w Izbie Gmin (partia pani premier ma 316 mandatów, a do większości potrzebne jest 320). Gest został zinterpretowany jako sygnał ostrzegawczy dla szefowej rządu, że DUP zamierza dotrzymać obietnicy swojej przewodniczącej Arlene Foster i nie poprze umowy przejściowej, jeśli dojdzie do jej głosowania w Izbie Gmin. To mogłoby oznaczać, że izba niższa odrzuci wynegocjowane przez May porozumienie rozwodowe, o ile premier nie uda się znaleźć potrzebnych głosów w innych ugrupowaniach, których liderzy na razie mówią „nie”.

Parlament chce więcej niż Rada

Brexit może być tematem numer jeden we Wspólnocie, ale nie jest to jedyna rzecz zajmująca europejskich polityków. Ponieważ zbliża się koniec roku, dyskusje dotyczą również przyszłorocznego budżetu UE. Jak dotąd europosłowie nie porozumieli się w tej sprawie z Radą UE.

Wydatki w Unii planuje się na wiele lat do przodu – stąd mowa o „perspektywach finansowych” (obecna jest na lata 2014–2020; następna będzie na lata 2021–2027) – ale konkretne pieniądze zapisuje się w ustalanych co roku budżetach, których projekt przygotowuje Komisja Europejska.

Budżet zatwierdzają wspólnie Parlament Europejski i Rada Unii Europejskiej, czyli przedstawiciele państw członkowskich. Jeśli ich stanowiska się różnią, to obie strony mają 21 dni na wypracowanie kompromisu. Ten czas upłynął w poniedziałek o północy. Parlamentarzyści chcieli, żeby UE wydała w przyszłym roku 149,3 mld euro, o miliard euro więcej, niż dopuszczali członkowie Rady.

Teraz Komisja będzie musiała przedstawić nowy projekt budżetu. Unijni politycy przywykli do tego, że rozmowy o pieniądzach nie są proste (jedna z posłanek nazwała brak porozumienia „przerwą techniczną”).