Po morderstwie dokonanym przez migrantów Chemnitz stało się centrum sprzeciwu wobec polityki prowadzonej przez niemiecką kanclerz. W zeszły piątek szefowa rządu przyjechała skonfrontować się z mieszkańcami.
Centrum Chemnitz przypomina Warszawę. Doszczętnie zniszczone w czasie II wojny światowej w czasach NRD pokryto blokami i szerokimi alejami. Po zjednoczeniu kraju dołożono trochę nowoczesnej architektury. Miasto doczekało się też galerii handlowej. Na ten urbanistyczny chaos sceptycznie spogląda Karol Marks. Siedmiometrową głowę twórcy komunizmu postawiono w czasach, gdy miasto nazywało się jeszcze Karl-Marx-Stadt. W międzyczasie wizerunek niemieckiego filozofa utracił ideologiczne znaczenie. Mieszkańcy Chemnitz umawiają się „pod głową”, tak jak warszawiacy spotykają się koło Rotundy.
Nieopodal Marksa pod koniec sierpnia br. zginął 35-letni Daniel. O zabójstwo oskarżono dwóch młodych migrantów, Syryjczyka i Irakijczyka. Po morderstwie doszło do wielotysięcznych demonstracji organizowanych przez oddolną inicjatywę Pro-Chemnitz. Do protestów podłączyła się antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec oraz wiele mniejszych skrajnie prawicowych organizacji. Na ulicach miasta doszło do ataków na obcokrajowców.
– Od tego czasu marsze odbywają się w każdy piątek – opowiada Paul Bartscht, student Uniwersytetu Technicznego w Chemnitz. W sierpniu zaraz po morderstwie brał udział w kontrdemonstracjach. Na ulice wyszedł z transparentem „państwo prawa zamiast samosądu”. Nie chciał być bierny, gdy organizatorzy antyimigranckich demonstracji zaczęli zachęcać ludzi do „brania sprawy w swoje ręce”. Bartscht przyjechał do Chemnitz z Hanoweru, czyli z zachodu na wschód Niemiec. – Tutaj wcześniej prawie nie było obcokrajowców – mówi. Wcześniej, czyli przed 2015 r., kiedy to w rok przybyło do Niemiec około miliona uchodźców i migrantów.
Zachód Niemiec z ideą wielokulturowych miast oswajał się przez dekady, od kiedy do RFN zaczęli przyjeżdżać masowo gastarbeiterzy z Turcji. Na homogenicznym wschodzie nagłe pojawienie się obcych przyjęto z dużym sceptycyzmem. W rozładowaniu nastrojów na pewno nie pomógł sposób osiedlania uchodźców. W Chemnitz najwięcej mieszkań przydzielono im w znajdujących się w centrum blokach i w cieszącej się złą sławą dzielnicy Sonnenberg. Dokładnie tam, gdzie wcześniej i bez uchodźców biedniejsza część mieszkańców miała wystarczająco dużo problemów. Z bezrobociem, alkoholem i poczuciem utraty godności po bolesnej transformacji. Teraz autochtoni dzielą przestrzeń z przybyszami z Syrii, Iraku i Afganistanu. Media, politycy i samorządy całą swoją uwagę przekierowali na uchodźców. Wielu mieszkańców Chemnitz poczuło się jeszcze bardziej zapomnianych. Po zabójstwie Daniela ta frustracja wylała się na ulicę, często zamieniając się w przemoc. Od sierpnia trwają ataki na lokale prowadzone przez cudzoziemców. Turecka restauracja Mangal doszczętnie spłonęła, po tym jak trzech zamaskowanych sprawców podłożyło w nocy ogień.
Angela Merkel tak długo zwlekała z przyjazdem do Chemnitz, bo chciała przeczekać falę najostrzejszych protestów. Przyznała to sama podczas piątkowej debaty z mieszkańcami, którą zorganizowała lokalna gazeta „Freie Presse”. Choć wyselekcjonowani uczestnicy debaty dbali o formę, to w treści ich pytania były pełne krytyki dla polityki migracyjnej kanclerz. Mieszkańcy wytykali nieudolność urzędnikom, którzy nie potrafią zweryfikować tożsamości osób starających się o azyl. Wskazywali na wzrost przestępczości. Większość oczekiwała od kanclerz rachunku sumienia, przyznania, że się myliła w 2015 r., gdy przekonywała rodaków, że „dadzą radę”. Takie słowa z ust kanclerz nie padły.
W języku niemieckim uczestnika antyrządowych czy antyimigranckich protestów określa się mianem Wutbürger – „wściekły obywatel”. Blisko hali, gdzie trwało spotkanie z kanclerz, zgromadziło się ich kilka tysięcy. Angela Merkel jest dla nich wrogiem nr 1, ale powodów do frustracji mają więcej. Podczas przemówień padały słowa o zakłamaniu liberalnych mediów, dominacji lewicowej kultury i braku szacunku dla niemieckiego narodu. Skandowano, że koniec systemu jest już bliski i że potrzebny jest obywatelski opór. Mówiono o strachu starszych mieszkańców i kobiet, którzy ze względu na uchodźców boją się wychodzić na ulice.
Paul Bartscht przekonuje, że osób, które nie czują się w mieście bezpiecznie, jest więcej. Obcokrajowcy, którzy z nim studiują, jeśli wychodzą wieczorami do centrum, to tylko w grupach. Boją się, że ze względu na kolor skóry ktoś weźmie ich za uchodźców.
Starzy mieszkańcy boją się nowych. Nowi mają obawy co do starych. Po obu stronach dominuje nieufność. W efekcie centrum Chemnitz, nie licząc uczestników demonstracji, było w piątkowy wieczór przejmująco puste.