Dzisiejsze wybory do Kongresu są – jak zawsze w przypadku tych wypadających w połowie kadencji urzędującego prezydenta – referendum w sprawie polityki Białego Domu. Sondaże konsekwentnie pokazywały przewagę demokratów. Jeśli się potwierdzą, Amerykę czekają dwa lata wojny na górze. Lewica będzie blokować pomysły Donalda Trumpa. A Donald Trump wetować wszystkie ustawy demokratycznej Izby Reprezentantów.
Amerykanie wybierają jedną trzecią składu Senatu i całą 435-osobową Izbę Reprezentantów. Republikanie najprawdopodobniej utrzymają przewagę w tym pierwszym. W drugiej opozycja może odbić od 20 do 60 mandatów partii Trumpa i przejąć władzę. Jeśli do tego dojdzie, powtórzy się scenariusz, jaki spotkał trzech ostatnich prezydentów. W połowie pierwszej kadencji większość utracili Bill Clinton i Barack Obama. A w połowie drugiej George W. Bush.
W tych kilkudziesięciu okręgach wyborczych, w których rozstrzygną się losy izby, Donald Trump wbrew pozorom nie jest aż tak niepopularny jak w Nowym Jorku czy San Francisco. Dlatego spora część demokratycznych pretendentów do zdetronizowania urzędujących republikańskich kongresmenów prowadziła kampanię, dryfując raczej do centrum. A senaccy demokraci ze stanów, w których dwa lata temu wygrał Trump, poszli jeszcze krok dalej i przedstawiali się wyborcom jako sojusznicy obecnego prezydenta.
Senator Joe Donnelly z Indiany, stanu mocno oddalonego od granicy z Meksykiem, otwarcie grał trumpowską kartą w sprawie imigrantów. Popiera trumpowski projekt budowy muru wzdłuż południowej granicy USA. Z kolei Heidi Heitkamp z Północnej Dakoty mówiła niemal identycznym jak Trump językiem w sprawach bezpieczeństwa energetycznego i powrotu do tradycyjnych źródeł takich jak węgiel kamienny.
Amerykanie, jeśli chodzi o angażowanie się w politykę, należą do najbardziej leniwych nacji na szeroko rozumianym Zachodzie. Frekwencja w wyborach w połowie prezydenckiej kadencji rzadko przekracza 35 proc. Tym razem jednak widać nieco większe niż zwykle poruszenie w elektoracie, bo rekordowo dużo ludzi – około 20 mln – oddało już swój głos w ramach procedury wczesnego głosowania. 10-procentowy wzrost zainteresowania wyborami zanotowano w grupie wiekowej 18–39, a to jest raczej klient Partii Demokratycznej. Starsi, bardziej przywiązani do republikanów wyborcy, mogą tę stratę w wyborczy wtorek jeszcze nadrobić.
Dziennik „Washington Post” napisał, że niezależnie od wyników Donald Trump planuje ogłosić zwycięstwo. Jeżeli republikanom uda się ograniczyć straty do 20 mandatów kongresmenów, prezydent naprawdę będzie mieć powody do radości i może mówić o zwycięstwie. Po pierwsze, wahadło odbije się w stronę opozycji nie tak znacząco jak za jego bezpośrednich poprzedników. Po drugie, znacznie łatwiej będzie mu prowadzić kampanię reelekcyjną.
Co równie ważne, dzień po ogłoszeniu ostatecznych wyników dzisiejszych wyborów zaczyna się rywalizacja o Biały Dom. Jej finał odbędzie się w pierwszy wtorek listopada 2020 r. Wkrótce dowiemy się, kto oficjalnie chce rzucić rękawicę Trumpowi w imieniu Partii Demokratycznej. Chętnych jest ponad 30, w tym były wiceprezydent Joe Biden, wielki przegrany poprzednich prawyborów Bernie Sanders, senatorki Elizabeth Warren i Kamala Harris, a nawet Hillary Clinton, która dwa lata temu zarzekała się, że już nigdy nie będzie kandydować.