Zmiana na stanowisku sekretarza obrony, o której coraz głośniej mówi się w Waszyngtonie, będzie kluczowa z punktu widzenia starań Polski o Fort Trump.
Po wyborach do Kongresu mogą polecieć głowy co najmniej sześciu konstytucyjnych ministrów rządu Donalda Trumpa. O niemal pewnej dymisji prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa pisaliśmy na łamach DGP. Odejść ma też minister handlu Wilbur Ross – w związku z tym, że kończy 81 lat i jest po prostu zmęczony. Na liście osób do wymiany jest też uwikłany w skandale minister ochrony środowiska Ryan Zinke. Z perspektywy Warszawy kluczowe zmiany to te w pionie dyplomatyczno-obronnym.
Oficjalnie swoje wypowiedzenie złożyła Nikki Haley, ambasador USA przy ONZ. W przeciwieństwie do większości byłych pracowników ekipy Donalda Trumpa nie odchodzi w atmosferze konfliktu z prezydentem. Obiecała nawet, że będzie się angażować w jego reelekcyjną kampanię w 2020 r. Nie jest też tajemnicą, że spłaca pokaźny kredyt hipoteczny i ma mocno obciążone karty kredytowe, wobec czego praca w znacznie lepiej opłacanym sektorze prywatnym jest jej teraz bardzo potrzebna. Jednocześnie Haley skonfliktowana jest z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Johnem Boltonem, który jest uchem prezydenta i wyrasta na najważniejszą postać amerykańskiej polityki zagranicznej. Widać to, gdy analizuje się przebieg wizyty w Ameryce ministra Błaszczaka. Szef MON o budowie w Polsce Fort Trump rozmawiał z Boltonem i na jego autorytet się powoływał.
W listopadzie ma też spaść głowa ministra obrony, gen. Jima Mattisa, który z Boltonem jest skonfliktowany. Co bardziej sceptyczni wobec rządu Trumpa eksperci są zdania, że międzynarodowy autorytet Ameryki spoczywa właśnie na generale Mattisie.
Zanim w 2013 r. przeszedł do cywila, był szefem United States Central Command, czyli kluczowego ośrodka decyzyjnego odpowiadającego za amerykańskie operacje militarne na Bliskim Wschodzie i w Azji Centralnej. Wraz z gen. Davidem Petraeusem – twórcą taktyki wojsk USA oraz irackich sił rządowych, która doprowadziła do znacznego uspokojenia sytuacji w Iraku po obaleniu Saddama Husajna – Mattis napisał podręcznik o technikach operacyjnych, który reklamował słowami: „Żeby zabić wroga, musisz czasem zabijać niewinnych”. „W Afganistanie spotykasz mężczyzn, którzy policzkują kobiety za nienoszenie chusty. Tym ludziom nic już z prawdziwej męskości nie zostało. To naprawdę świetna zabawa móc do nich strzelać” – miał powiedzieć innym razem. Inne słynne przypisane mu słowa brzmiały: „Kiedy po raz pierwszy kogoś odstrzelisz, to jest to epizod bez znaczenia. Świat jest pełen du..ów, których po prostu trzeba zlikwidować. Są myśliwi i są ofiary. Jeśli się jest wystarczająco zdyscyplinowanym, samemu się podejmuje decyzję, kto jest myśliwym, a kto ofiarą”.
Jednak zdaniem Steve’a Colla – reportera i dziekana Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbii – generał Mattis lubi się popisywać, a tak naprawdę jest raczej owcą w wilczej skórze. „Spędziłem z nim kilkanaście dni w 2011 r., gdy jako dziennikarz byłem akredytowany podczas jego oficjalnej wizyty w kilku krajach Afryki Północnej, Półwyspu Arabskiego i Azji Centralnej. Zrobił na mnie wrażenie kompetentnego dyplomaty, który potrafi przekonać do swojego zdania rozmówców bez grożenia im palcem. Zaczynała się arabska wiosna, a Mattis doskonale wyczuwał nastroje i antycypował, że rewolucje skończą się wzmocnieniem muzułmańskich radykałów. Dlatego obstawał przy dyskretnym wspieraniu reżimów” – mówi DGP Steve Coll.
Dziennikarz przypomina też jedną z rozmów dotyczącą nastrojów podczas narad w Białym Domu. Z całego zaplecza Baracka Obamy, włączając samego prezydenta, według generała, który obecnie pracuje dla Trumpa, najtrzeźwiej myślącą osobą i najbardziej przenikliwym strategiem miała być ówczesna sekretarz stanu i później rywalka obecnego prezydenta Hillary Clinton.
Odejście Mattisa z rządu może być ważną cezurą w historii amerykańskiej polityki zagranicznej. Odkąd w Białym Domu urzęduje Trump, sytuacja w dyplomacji radykalnie się pogorszyła. Nowy prezydent zaczął publicznie szydzić z dyplomatów, oparł się w zasadzie wyłącznie na konsultacjach z czynnymi wojskowymi, i to żołnierzom powierzał zarezerwowane dotąd dla cywilów stanowiska w Departamencie Stanu oraz międzynarodowe misje w imieniu Ameryki. Jednocześnie mocno ściął budżet resortu spraw zagranicznych. Nieznany dotąd światu model korespondencji amerykańskiego prezydenta nie tylko ze swoimi wyborcami oraz opozycją, ale i z przywódcami krajów, zarówno partnerskich, jak i wrogich, spowodował jeszcze większą marginalizację dyplomacji.
Demokratycznie wybrani prezydenci i premierzy, jak i dyktatorzy przestali traktować zdymisjonowanego kilka miesięcy temu Rexa Tillersona oraz Jima Mattisa jako ludzi, którzy mają legitymację do uprawiania polityki zagranicznej w imieniu USA. W ten sposób Ameryka sama pozbawia się przywództwa w demokratycznym świecie, ustępując miejsca nawet nie tyle Francji i Niemcom, ile przede wszystkim Chinom. To Pekin po wycofaniu się USA z karty paryskiej, czyli globalnego międzynarodowego porozumienia w sprawie redukcji emisji gazów cieplarnianych, zaczął zabiegać o rolę lidera w trosce o ochronę środowiska. Marginalizowanie ludzi takich jak Mattis prowadzi do jeszcze większego zmniejszenia znaczenia dyplomacji USA.