Zwycięzca wyborów samorządowych na szczeblu sejmikowym w późniejszych wyborach do Sejmu dodatkowo dostawał zwykle 10–11 pkt proc. Jeśli trend się utrzyma, Zjednoczona Prawica może w 2019 r. wygrać w cuglach.
Przeanalizowaliśmy wyniki wyborów samorządowych i parlamentarnych z ostatnich kilkunastu lat, od kiedy na scenie politycznej zaczął się utrwalać duopol PO–PiS. Na skutek przyspieszonych wyborów parlamentarnych ukształtowała się wówczas elekcyjna sekwencja, w której wybory samorządowe odbywały się rok przed parlamentarnymi.
Od 2006 r. obserwujemy dwie prawidłowości. Po pierwsze partia, która wygrywa wybory lokalne, wygrywała też parlamentarne. Po drugie partia, która na szczeblu sejmików zdobyła najwyższe poparcie, w wyborach centralnych mogła za każdym razem liczyć na wyborczy bonus w postaci nawet kilkunastu punktów procentowych.
I tak, gdy w 2006 r. Platforma zdobyła 27 proc. głosów, rok później w wyborach centralnych uzyskała 41,5 proc. (plus 14,5 proc.). W 2010 r. PO otrzymała 31 proc. poparcia, a rok później – niemal 39,2 proc. (plus 8,2 proc.). W 2014 r. PiS zdobyło najwyższe poparcie w sejmikach (27 proc.), a rok później w wyborach parlamentarnych – 37,6 proc. (plus 10,6 proc.). Średnio premia to ok. 11 pkt proc.
Co to oznacza dla PiS? W tegorocznych wyborach samorządowych partia Jarosława Kaczyńskiego zdobyła 34 proc. głosów. Jeśli dotychczasowy trend się utrzyma, ugrupowanie mogłoby w przyszłorocznych wyborach otrzymać nawet 45–46 proc. głosów. To byłby najwyższy wynik w historii wyborów do Sejmu, pozwalający na kontynuację samodzielnych rządów. I właśnie na to liczą politycy PiS.
– Wygraliśmy po raz czwarty z wynikiem, który dobrze wróży, jeśli chodzi o przyszłość, a szczególnie o wybory parlamentarne – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z wieczoru wyborczego po I turze wyborów wcale nie muszą być przesadzone. Teraz rachuby są bardziej konkretne. – Naszym zdaniem realne jest uzyskanie poparcia na poziomie 46 proc. – przyznaje w rozmowie z DGP wpływowy polityk partii rządzącej.
Bonus za zwycięstwo w wyborach samorządowych / Dziennik Gazeta Prawna
– Tego rodzaju spekulacje nie są pozbawione sensu. Oznaczałoby to, że PiS będzie na pograniczu samodzielnej władzy – ocenia prof. Rafał Chwedoruk, politolog z UW. – Te wybory pokazały, że PiS nie będzie Fideszem, tzn. wygra bez problemu, natomiast nie będzie to większość, której można być pewnym. Po drodze mamy jednak wybory do europarlamentu, które mogą zakłócić dążenia PiS do samodzielnej większości w Sejmie – ocenia.
Politycy PO widzą sprawę inaczej. Ich zdaniem PiS odbił się od szklanego sufitu i zaczął tracić poparcie. – Poparcie PiS w tegorocznych wyborach samorządowych jest o ok. 4 pkt proc. niższe niż to, co uzyskał w 2015 r. w wyborach parlamentarnych. A przecież jeśli ktoś jest na fali wznoszącej, to po wyborach parlamentarnych po trzech latach powinien uzyskać wyższe poparcie w samorządowych. Jesteśmy zdania, że udało nam się zbudować blok zdolny zatrzymać PiS – ocenia Jan Grabiec, poseł PO.
Inny polityk opozycji dodaje: – Nawet gdyby PiS dał jeszcze trzy takie programy jak 500 plus, to więcej niż tych trzydzieści kilka procent poparcia nie osiągną, bo zrazili do siebie centrowy elektorat.
Stanisław Tyszka z Kukiz’15 ma nadzieję na przełamanie duopolu PiS–PO. – Mam nadzieję, że ludzie się zmęczą coraz płytszą debatą publiczną, która się ostatnio sprowadzała do oskarżeń o dążenie do polexitu z jednej strony, a z drugiej do twierdzeń, że nasze samorządy nie dostaną pieniędzy. Mam nadzieję, że ludzie wiedzą, że są oszukiwani i że politykom chodzi tylko o stołki – podkreśla wicemarszałek Sejmu.
Pytanie, jak na scenę polityczną wpłyną wspomniane wybory europejskie. Od 2006 r. odbywały się zawsze przed samorządowymi i parlamentarnymi, teraz zaś będą między nimi. To nie jest wygodny układ dla Prawa i Sprawiedliwości. W tych wyborach frekwencja jest niższa i bardziej mobilizuje się elektorat wielkomiejski, który jest przeciwko PiS. Drugi powód to zagrożenie z obu wyborczych skrzydeł. PiS jest szerokim ugrupowaniem zbierającym głosy od konserwatywnych czy centrowych euroentuzjastów po eurosceptyków czy wręcz wrogów UE. – Ta kampania będzie trudniejsza i wymaga większej maestrii niż samorządowa. Musimy rozprawić się z mitem polexitu i nie dać zajść się z prawej strony – mówi jeden z prawicowych strategów. – By kontynuować marsz po władzę, musimy wygrać także wybory europejskie – przyznaje.
Opozycja bardzo liczy na negatywny dla PiS efekt kampanii do europarlamentu. Już przy tych wyborach narracja opozycji o polexicie, do którego jej zdaniem dąży obecna władza, sprzyjała mobilizacji jej elektoratu. Do tego doszło postanowienie zabezpieczające TSUE w sprawie Sądu Najwyższego i ostatnia wypowiedź prezesa TSUE Koena Lenaertsa. – Kraj, który nie stosuje się do decyzji Trybunału Sprawiedliwości UE, stawia się poza unijnym porządkiem prawnym – powiedział w ubiegłym tygodniu Lenaerts.
Zdaniem prof. Chwedoruka wiele w marszu PiS po samodzielną władzę może zależeć od tego, jak partia rozstrzygnie swoje własne dylematy. – Pytanie, czy PiS będzie kontynuował strategię ataku na PSL, stawiając wyborców przed prostą alternatywą, czy zacznie tworzyć szarą strefę, składać polityczne oferty – wskazuje politolog. Drugi dylemat dotyczy tego, co się stanie z premierem Mateuszem Morawieckim, czy dalej będzie wyborczym frontmenem PiS, czy wróci do roli technokraty. – Znamienne było na wieczorze wyborczym, że prezes Kaczyński wystąpił razem z premierem Morawieckim. To był sygnał, by nie zrzucać winy na Mateusza Morawieckiego za to, że nie wszystko poszło w tych wyborach tak, jak wcześniej zakładano – zwraca uwagę prof. Chwedoruk.
Kolejnym dylematem dla PiS jest kwestia wyważenia sił politycznych wewnątrz obozu dobrej zmiany. – Sojusz ze Zbigniewem Ziobrą jest bardzo kosztowny, czego przykładem była sprawa wniosku do TK na finiszu kampanii, co zmobilizowało wyborców anty-PiS-u. Z kolei sojusz z Jarosławem Gowinem w tym kontekście nie przynosi realnych korzyści, czego dowodem mogą być słabe wyniki jego kandydatów w Białymstoku czy Olsztynie, gdzie teoretycznie Zjednoczona Prawica powinna mieć łatwiej niż np. w Warszawie – mówi Chwedoruk.
Ważne jest też otoczenie obozu rządzącego. A w tym kontekście dużo może zależeć od tego, co zdecydują wyborcy PSL z wyborów samorządowych. – Olbrzymi procent z nich nie głosuje potem na ludowców, co może wskazywać, że istotny procent w wyborach parlamentarnych popiera PiS. Po pierwsze, konflikty i różnice lokalne nie muszą się wprost wpisywać w główne osie konfliktów na szczeblu krajowym. Po drugie, chodzi o stopień zakorzenienia PSL, który od czasu PRL był obecny niemal w każdej gminie. W wyborach lokalnych taka identyfikacja lokalna to atut, ale to niekoniecznie działa już w takim stopniu podczas wyborów parlamentarnych – mówi Rafał Chwedoruk.

OPINIA

Grzegorz Osiecki, dziennikarz DGP / Dziennik Gazeta Prawna

Afront i porażka w izbie zadumy i refleksji

Tak w skrócie można określić to, co stało się w piątek w Senacie podczas głosowania na rzecznika praw dziecka. Afront dla kandydatki Agnieszki Dudzińskiej i porażka Prawa i Sprawiedliwości, które podchodziło już drugi raz do tej kandydatury. Najbardziej smutne w całej historii są sposób i tryb postępowania. Senatorowie rządzącej partii tuż przed głosowaniem dowiedzieli się, że „jest decyzja polityczna z Nowogrodzkiej, żeby kandydaturę odrzucić”. Nikt nie pofatygował się, by tłumaczyć im, dlaczego kandydatka PiS wybrana już przez Sejm (procedura jest dwuszczeblowa: Senat zatwierdza decyzję Sejmu) nie zasługuje na poparcie przez izbę wyższą.
Senat nazywany jest izbą refleksji i zadumy, jak widać absolutnie na wyrost. Żadnej refleksji ani zadumy nie było. Przeciwnie: miało miejsce głosowanie na rozkaz i bez zbędnych wątpliwości. Ludzie, którzy wcześniej o Dudzińskiej wyrażali się pochlebnie, w piątek bez słowa nacisnęli guzik „przeciw”. Nie było mowy o powodach czy o jakimś lepszym kandydacie.
Z punktu widzenia Nowogrodzkiej zapewne stało się dobrze. Gorzej z punktu widzenia senatorów i Senatu. To głosowanie przejdzie do historii polskiej polityki. Z tego co pamiętam, pierwszy raz za wysuniętym przez siebie kandydatem nie głosował nikt z ugrupowania, które go wskazało. Jedyny głos „za” był od opozycyjnej senator, która i tak, jak potem twierdziła, pomyliła się.
Głosowanie okazało się jedną wielką groteską. Tyle że do śmiechu nie jest samej zainteresowanej. Agnieszka Dudzińska nie zasłużyła na takie traktowanie. Tak samo jej, jak i opinii publicznej przydałyby się słowa wyjaśnienia, o co chodzi. Dlaczego kandydat dobry w czwartek jest zły w piątek? I takie słowa powinny ze strony polityków PiS paść.
Agnieszka Dudzińska jest ekspertem od polityki społecznej, matką niepełnosprawnego dziecka, była wiceszefową PFRON w czasach poprzednich rządów. Jednym słowem jest kimś, kogo kiedyś określano mianem bezpartyjnego fachowca. Ciepłe słowa o niej można usłyszeć zarówno od posłów i senatorów PiS, jak i od polityków opozycji. Wydawało się, że to kandydatka idealna na urząd, który nie jest na pierwszej linii politycznej wojny. Tym bardziej, że PiS sporo politycznie zainwestował, zgłaszając jej kandydaturę po raz drugi, po tym, jak na skutek demagogicznych zarzutów posłanki PO Magdaleny Kochan Dudzińska za pierwszym razem nie uzyskała wymaganej większości w Sejmie.
PiS zaliczył spektakularną polityczną porażkę i jednocześnie podkopał prestiż Senatu. Piątkowe głosowanie to również nauczka dla kolejnych kandydatów, których to ugrupowanie może szukać na różne urzędy: lepiej trzymać się z daleka od propozycji, bo z założenia mogą one być niepoważne.