Filozofia odejścia od misji skutkowała ograniczeniem naszego współdziałania z NATO i USA – mówi Paweł Soloch, szef BBN.
Jaki jest cel pana wizyty w Izraelu?
To wznowienie dialogu strategicznego z szefem rady bezpieczeństwa przy premierze Izraela. Wizyta wpisuje się w ciąg dobrych relacji ośrodka prezydenckiego z Izraelem. Dochodzi do niej po spotkaniu Andrzeja Dudy z Benjaminem Netanjahu. Te rozmowy będą kontynuowane na poziomie doradców obu przywódców.
Wznowienie oznacza, że coś zostało zerwane. Wizyta miała dojść do skutku kilka miesięcy temu.
Przewidziana na luty wizyta została przełożona, co się zbiegło z nowelizacją ustawy o IPN. Istotą naszych rozmów jest wymiana poglądów w kwestii bezpieczeństwa. Interesuje nas izraelska ocena sytuacji na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza w kontekście Rosji. Będziemy też poruszać sprawy związane z deklaracją prezydenta o gotowości Polski do powrotu do misji ONZ na Wzgórzach Golan.
Nie obawia się pan, że wysłanie polskich żołnierzy na granicę syryjską otwiera pole do prowokacji rosyjskich?
Przy każdej misji jest pewne ryzyko. Ale mamy doświadczenia obecności w tym regionie, a także możemy liczyć na przychylność władz izraelskich. Nie zakładamy, że zagrożenia będą większe od standartowych.
Wrócił pan z Ukrainy. O czym pan rozmawiał w Kijowie?
Dominujący jest temat agresji rosyjskiej i zagrożenia, jakie ona powoduje dla bezpieczeństwa regionu i całej Europy. My udzielamy pełnego wsparcia dla suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy. Także na forach międzynarodowych takich, jak ONZ, UE i NATO.
Czy w rozmowach pojawia się wątek, że Kreml próbuje psuć polsko-ukraińskie relacje, wykorzystując nasze spory o historię? Z dostępnych informacji wynika, że Rosjanie prowadzą wobec nas działania hybrydowe?
Nierozwiązane kwestie historyczne mogą być wykorzystane przez przeciwników obu państw. Taka świadomość jest zarówno po stronie polskiej, jak i ukraińskiej. Swoje oczekiwania w tej sferze demonstrowali wielokrotnie prezydenci Duda i Petro Poroszenko. Choćby podczas spotkania w Charkowie, gdzie została zadeklarowana wola wznowienia ekshumacji ciał Polaków na Ukrainie. Jak najszybsze rozwiązanie tych spraw jest szczególnie ważne wobec groźby podgrzewania tego sporu w okresie zbliżających się wyborów.
Są twarde dowody na to, że to Rosja podgrzewa te spory?
Jest wiele zdarzeń, które można interpretować jako niebędące zwyczajnym efektem emocji. Musimy sobie zdawać sprawę, że tego typu wrogie działania bazują na realnych resentymentach, które mogą być podsycane. Czasem w kluczowych momentach dla relacji polsko-ukraińskich. Działania symboliczne, jak zniszczenie pomnika czy naruszenie miejsc pamięci, mogą prowadzić do poważnych skutków.
Mamy wspólną, polsko-ukraińską receptę na studzenie nastrojów?
Zapobieganiu takim sytuacjom sprzyjają dobre relacje prezydentów obu krajów. Przypomnę gest prezydenta Poroszenki, gdy klęknął przy pomniku Poległym i Pomordowanym na Wschodzie – to było znaczące. Ważne są też relacje instytucjonalne na różnych szczeblach, pozwalające w sposób szybki wyjaśniać ewentualne incydenty.
Mamy też historyka Świętosława Szeremetę z zakazem wjazdu do Polski.
Działania pana Szeremety były w naszej ocenie nie do zaakceptowana i wychodziły poza ramy dialogu historycznego. Nie ma zgody na relatywizowanie odpowiedzialności za zbrodnię wołyńską.
Wróćmy do misji zagranicznych polskich żołnierzy. Jeśli pojadą na Wzgórza Golan, a wciąż są obecni w Iraku, Afganistanie czy w Kosowie, to mamy cichy powrót do „armii misyjnej”, co niedawno było krytykowane. Nie za dużo jeździmy, zamiast skupić się na obronie własnych granic?
Filozofia rządu PO-PSL odejścia od misji skutkowała ograniczeniem naszego współdziałania z Sojuszem Północnoatlantyckim i Stanami Zjednoczonymi. Polska np. nie wzięła udziału w operacji przeciw reżimowi Muammara al-Kaddafiego w Libii, co zostało źle odebrane przez sojuszników. Polityka ta nie była związana z chęcią bronienia kraju, raczej z ograniczaniem wydatków na obronność. Wspólny udział w misjach, zwłaszcza bojowych, buduje pozycję państwa, więzi między sojusznikami, pozwala zdobyć doświadczenie, a także – co istotne – nawiązać koleżeńskie relacje z oficerami z innych państw. W życiorysach każdego z naszych najważniejszych oficerów jest uczestnictwo w misjach.
Wielu takich doświadczonych oficerów wypchnął z wojska minister Antoni Macierewicz.
Nie będę komentował decyzji podejmowanych przez poszczególnych ministrów obrony. Wciąż mamy wielu oficerów z doświadczeniem misyjnym, którzy są rozpoznawani przez Amerykanów, także przez doradców prezydenta Donalda Trumpa. Szef wojsk NATO w Europie gen. Curtis Scaparrotti zna się z misji z szefem sztabu gen. Rajmundem Andrzejczakiem. Uważam, że polski udział w operacjach międzynarodowych przyczynił się do decyzji o dyslokacji wojsk amerykańskich w Polsce podjętej na szczycie Sojuszu w Warszawie. Nasz wysiłek nie poszedł na marne. Dla Amerykanów to jest potężny argument. Ktoś, kto wysyła swoich żołnierzy, ma pełne prawo oczekiwać wsparcia w postaci obecności sojuszniczej na własnych terytorium.
Jak Polska zapłaci za tę obecność?
Gdybyśmy chcieli samodzielnie wystawić brygadę, którą mają w Polsce Amerykanie, to jej koszt byłyby wielokrotnie większy, niż obecnie ponosimy w związku z jej obecnością. Kwestia finansowania zwiększonej obecności amerykańskiej podniesiona przez prezydentów Dudę oraz Trumpa nie jest niczym nowym, a raczej jest oddaniem oczekiwań co do wspólnego partycypowania w kosztach zapewniania bezpieczeństwa, jakie były formułowane także przez kongresmenów. W tym kongresmenów demokratycznych, jeszcze w czasach prezydentury Baracka Obamy. Zawsze obecność wojsk sojuszniczych oznacza ponoszenie pewnych kosztów.