Chociaż Grecja zakończyła swój udział w programach ratunkowych, to w Atenach nie słychać strzelających korków od szampana. Pokiereszowany kraj z niepewnością patrzy w przyszłość.
Fakt, że bailout oficjalnie się zakończył, nie oznacza, że Hellada przestała być krajem pod specjalnym nadzorem. Na mocy porozumienia z wierzycielami będą oni nawet częściej niż dotychczas, bo raz na kwartał, oceniać kondycję gospodarczą kraju i stan finansów publicznych. Wszystko po to, aby mieć pewność, że Ateny nie zboczą ze ścieżki oszczędności, na którą zostały wepchnięte w zamian za pomoc finansową.
Ścieżka ta nie będzie jednak łatwa. Zakłada, że do 2022 r. grecki budżet będzie miał nadwyżkę w wysokości 3,5 proc. (bez uwzględnienia kosztów obsługi długu) oraz 2,2 proc. aż do 2060 r., gdy spłacona zostać ma ostatnia transza pieniędzy pożyczonych w ramach programów ratunkowych.
To oznacza, że jeśli rząd nie będzie w stanie wystarczająco szybko zwiększyć dochodów, to nie starczy mu pieniędzy na finansowanie wydatków socjalnych, które i tak padły ofiarą cięć budżetowych.
To nie będzie łatwe zadanie w kraju, którego gospodarka między 2008 a 2013 r. skurczyła się o jedną czwartą (dla porównania na dotkniętej konfliktem zbrojnym Ukrainie było to 15 proc.), a wzrost PKB uparcie nie chce ruszyć z kopyta (w 2017 r. tylko 1,4 proc.). Dekadę temu bezrobocie wystrzeliło tam do prawie 30 proc., teraz oscyluje wokół 20 proc., a jedna trzecia mieszkańców kraju wciąż jest zagrożona ubóstwem.
Jakby tego było mało, Grecja musi walczyć z drenażem mózgów. Z liczącego 10,8 mln mieszkańców państwa w latach 2008–2016 wyjechało 430 tys. osób. Nowe miejsca pracy powstają głównie w turystyce.
Ożywienia gospodarczego Ateny nie zawdzięczają też eksportowi, jak to miało miejsce w przypadku Hiszpanii czy Irlandii. W tych krajach, na pomoc którym także zrzucała się strefa euro, niższe koszty pracy przełożyły się na większą atrakcyjność lokalnej produkcji dla zagranicy.
Do listy problemów należy dołączyć także górę zobowiązań do spłacenia. Na koniec I kw. dług publiczny wynosił 180 proc. PKB. To oznacza, że – po przeliczeniu – niewielka Grecja jest winna swoim wierzycielom więcej pieniędzy niż 3,5 razy większa pod względem liczby mieszkańców Polska.
Na razie Ateny nie muszą finansować swoich potrzeb pożyczkowych na międzynarodowym rynku. Na koniec trzeciego bailoutu kraj otrzymał specjalną poduszkę finansową w wysokości 20 mld euro, która powinna wystarczyć na dwa lata. Europejskie pieniądze miały jednak tę zaletę, że były pożyczane na bardzo niski procent. Wciąż otwarte pozostaje natomiast pytanie, po jakich stawkach Grecji za jakiś czas będzie chciał pożyczać pieniądze sektor prywatny.
Inwestorzy z pewnością będą przyglądać się dalszym reformom. Priorytetem jest poprawa sytuacji sektora bankowego, który ugina się pod ciężarem złych długów. Ponad 48 proc. kredytów nie jest spłacanych w terminie. Jak fatalna jest wartość tego wskaźnika, niech świadczy to, że we Włoszech oscyluje on wokół 20 proc. i uważa się to za poważne zagrożenie dla stabilności sektora.
To wszystko sprawia, że ocena bailoutów jest trudna. Należy jednak pamiętać o okolicznościach, w których się na nie decydowano. Europejscy politycy, w tym kanclerz Angela Merkel, obawiali się wówczas, że wypchnięcie Grecji ze strefy euro uruchomi efekt domina – inwestorzy zaczną wycofywać swoje środki także z innych gospodarek w opałach, np. z Włoch. Nie była to kalkulacja oparta wyłącznie na domysłach. To właśnie efekt domina sprawił, że kryzys azjatycki pod koniec lat 90. rozlał się na tyle krajów. Inwestorzy zaniepokojeni sytuacją w jednym państwie zaczęli wycofywać pieniądze z całego regionu.
Nie chciano również dopuścić do problemów i upadłości w instytucjach, które do tej pory pożyczały Atenom pieniądze – raczej nie zobaczyłyby ich, gdyby Grecy wyszli ze strefy euro. Ale argument o jedności eurostrefy nie wszystkich przekonał. Janis Warufakis, były minister finansów w rządzie premiera Aleksisa Tsiprasa, wciąż jest zdania, że przez wzgląd na koszt społeczny bailoutów Hellada powinna wrócić do drachmy. Dał temu wyraz nawet we wczorajszym wywiadzie dla niemieckiego dziennika „Bild”. – Powinni nam pozwolić upaść, cierpieć, a następnie pozbierać się i pójść dalej – powiedział ekonomista.