- Nie zostanę onkocelebrytą. Rowerem, bieganiem, książką chciałbym ludziom powiedzieć: słuchajcie, życie się nie kończy w żadnym wieku i żadna medyczna diagnoza to nie wyrok - mówi Dariusz Lipiński, były poseł PO.
Pana nie ma prawa tu być.
No tak, rak trzustki to wyrok.
Nie znam nikogo, kto by przeżył.
A ja od 11 lat żyję, a jeszcze w tym czasie znaleziono mi przerzut na wątrobę…
Trzustka i wątroba w jednym?! Brzmi jak wygrana w nowotworowe „oczko”, a pan kpi sobie ze śmierci i zasuwa rowerem przez pół Europy, pisze książki i planuje: może teraz do Kapsztadu, a może do Damaszku?
Nie, to brzmi jak przechwałki, a ja przecież znam wielu ludzi w moim wieku dużo bardziej wysportowanych, w biegach z nimi zdecydowanie przegrywam.
A oni mają trzustkę?
Nie pytałem, ale pewnie mają.
No widzi pan.
Zgoda, ale wyczynowcem nie jestem.
Zostanie pan jedną z twarzy kampanii antyrakowej?
Jeśli mnie ktoś poprosi, pewnie się zgodzę, ale nie chcę stać się onkocelebrytą. Tym rowerem, bieganiem, książką chciałbym ludziom powiedzieć: słuchajcie, życie się nie kończy w żadnym wieku i żadna medyczna diagnoza to nie wyrok. Walczcie i żyjcie do końca.
Panu się udało.
Wczesne rozpoznanie, szybka operacja za granicą, to dlatego.
Poseł mógł sobie wszystko załatwić.
Niczego nie załatwiałem, ale rzeczywiście to wszystko zaczęło się w Sejmie. Muszę opowiadać o szczegółach?
Tylko wtedy to ma sens.
Więc jest 2007 r., czerwiec, jestem posłem Platformy Obywatelskiej, za chwilę wygramy wybory, ale jeszcze rządzi PiS. Impreza, pijemy z kolegami z PO w hotelu sejmowym, nie oszczędzamy się i następnego dnia źle się czuję.
To normalne.
Tak pomyślałem. Cały dzień mi tak przeleciał, ale sobie myślę, no, wczoraj było ostro, dziś są skutki. Tylko że następnego dnia jest to samo, a któryś z kolegów pyta: „Co ty taki żółty jesteś?”. Mimo to nie przejmuję się specjalnie, wracam do Poznania, a żona już na lotnisku pyta o to samo, co ja taki żółty.
Czyli żółtaczka.
Jedziemy do szpitala, robią mi badania, w tym markery. Normę miałem przekroczoną kilkaset razy, od razu wiedziałem, że to rak. Potem dowiaduję się, że zaatakował trzustkę.
I zaczyna się poruszanie wszystkich świętych?
Nie było czasu. Zaprzyjaźniony lekarz poradził mi, bym zwrócił się do prof. Helmuta Friessa z Niemiec, szefa europejskiego centrum leczenia trzustki w Heidelbergu. Od razu piszę e-maila, w weekend, a w poniedziałek rano dostaję od niego odpowiedź, że akurat przenosi się do Monachium. Ten znajomy – zresztą ujawnię go, bo Grzegorz Matylla to świetny lekarz – radzi: odpuść Heidelberg, jedź za Friessem.
W ogóle nie próbował pan w Polsce?
U nas nie ma głównego ośrodka, a w Heidelbergu – przekonywał mnie Grzegorz – codziennie robią pięć takich operacji. Dzwoniłem do posłów – lekarzy i tu też nikt nie wiedział dokąd iść. I jest jeszcze jedna rzecz – łapówki nie dam, a gdybym trafił na takiego chirurga, który tego oczekuje, to co wtedy? Wiem, że większość to wspaniali lekarze, ale bałem się tego. A tu prosta sprawa, z góry wiadomo co i za ile.
Ale drogo. Szukał pan pomocy w NFZ?
Po wszystkim poprosiłem znajomego, by zbadał, czy jest możliwa refundacja, ale zgubił faktury…
Jakie faktury?
Kiedy dowiedziałem się, że mam raka, wiedziałem, że liczy się każdy dzień, więc robiliśmy wszystko najszybciej, jak się da, i dwa tygodnie po diagnozie leżałem na stole operacyjnym w Monachium. A pieniądze po raz pierwszy w życiu, i jak dotąd ostatni, miałem, bo mama sprzedała ziemię i dała mi część uzyskanej sumy. Zapłaciłem więc z góry za leczenie i – ciekawe doświadczenie – oddali mi resztę.
Jak to?
Dostałem plik faktur, w których wykazano wszystko – od wynagrodzenia profesora po każdą pigułkę, którą mi podano. A ponieważ okazało się, że zadatek był wyższy niż koszty, to zwrócono mi resztę.
I spokój, ale nie na długo.
Pół roku później jadę na kontrolę do Monachium, pierwsza tomografia i diagnoza: jest przerzut na wątrobę. Badania to potwierdzają.
Gorzej nie można.
Nie można. Pokazałem obrazki z różnych ujęć tej tomografii specjalistom z Polski, dla pewności. Werdykt był jasny – przerzut na wątrobę. Trudno, trzeba walczyć. Kolejna operacja – był rak trzustki, teraz wątroby… I tu zaczyna się najdziwniejsza część tej opowieści, którą znam z relacji żony. Opowiada, że przyszedł do niej po zabiegu prof. Friess z nieprawdopodobnie głupią miną i mówi, że bardzo przeprasza, ale operacja była niepotrzebna, bo nic nie ma.
Jak to nie ma?
Wszystkie badania pokazały raka atakującego wątrobę, niezależnie od siebie dwa ośrodki mówią to samo – rak jest, a profesor operuje i tam czysto, nic.
To niemożliwe, przecież nie zniknął.
Wygląda na to, że zniknął. Rozkroili, niczego nie znaleźli, zaszyli i wszelki słuch po guzie wątroby zaginął.
Cud boski?
My się cieszyliśmy jak głupi. Ale czy to cud?
Pan jest doktorem fizyki, jak pan to sobie tłumaczy? Przecież jak coś jest, to nie może zniknąć. Wyparowało?
Tu doktor fizyki, podobnie jak profesor medycyny, jest bezradny, nie umie tego wytłumaczyć. Cuda na tym świecie się zdarzają.
Dla pana to cud?
(cisza) Nie wiem. Z początku nie chciałem tak myśleć, później dochodziło do mnie i takie wyjaśnienie. Wie pan, ja nie chcę grzeszyć pychą: „Patrzcie ludzie, tu Lipiński, facet, którego cudownie uzdrowiono”, ale wyjaśnić naukowo tego raczej nie można i przy tym zostańmy.
Bał się pan śmierci?
Chyba każdy boi się, że umrze, ja też. Ale już samej operacji się nie bałem, jechałem uspokojony.
Bo?
Jeszcze przed tą pierwszą operacją szybko załatwiłem to, co zależało ode mnie, i uporządkowałem inne sprawy.
Inne?
Miałem długą, 25-letnią przerwę w życiu sakramentalnym. Nie straciłem wiary, chodziłem do kościoła, ale tak się życie ułożyło, po prostu nie mieliśmy ślubu kościelnego, bo żona nie jest katoliczką. I chciałem to uporządkować. Poszedłem do spowiedzi, po prostu, do proboszcza, który mnie znał. Spowiedź z 25 lat trwała długo, nazbierało się. Wyłażę z tego konfesjonału i mówię, że chciałbym namaszczenie chorych, ale proboszcz się nie pali, mówi, że komunia wystarczy, ja nalegam.
Jak hurtem, to hurtem.
No i mnie ksiądz namaścił, co mnie naprawdę uspokoiło. W każdym razie kiedy jechałem do Monachium, byłem spokojny, bo naprawdę wszystko, co ode mnie zależało, zrobiłem, z Bogiem się pojednałem, reszta nie zależała ode mnie.
A jak na taki wyrok zareagowała rodzina?
Uspokajałem ich, ale nic więcej nie pamiętam.
Łzy żony, rozpacz?
Pewnie to wszystko było, ale nie pamiętam, naprawdę. Pamiętam tylko pośpiech.
Pośpiech?
Rzuciłem się w wir załatwiania spraw, bo panicznie się bałem, że spóźnię się o dzień albo dwa, błyskawicznie załatwiłem lekarza i ruszyłem do Monachium.
Taka ucieczka od myślenia? W końcu 52 lata to nie jest wiek na umieranie.
Wie pan, ja jestem bałaganiarzem, ale wtedy się strasznie spiąłem i zrobiłem wszystko, co zależało ode mnie. To, co w mojej mocy zrobione, reszta nie zależy już ode mnie – tak myślałem. Żona oczywiście ze mną była w Monachium.
Dziś opowiada pan o tym doświadczeniu ludziom.
Niechętnie, właściwie pan wyciągnął ze mnie te zwierzenia, bo nie chciałbym, by ktoś mnie podejrzewał, że chcę zostać onkocelebrytą. Ta książka, która zaraz będzie w księgarniach, „Po kręgosłupie Europy” o mojej rowerowej pielgrzymce z Paryża do Santiago de Compostela (miasto w północno-zachodniej Hiszpanii, ważne miejsce kultu religijnego – red.), jest szukaniem odpowiedzi.
Ale to nie jest książka o raku, ucieka pan od tego.
To prawda, nie mówię w niej o moich doświadczeniach otwarcie, boję się kabotyństwa, epatowania własnym cierpieniem czy ozdrowieniem.
Pozbawił pan książkę tego, co najciekawsze, bo sorry, ale z Paryża do Santiago młodziaki też jeżdżą.
Młodziaki niech jeżdżą, ale pan po sześćdziesiątce i bez trzustki, z lodówką na insulinę w bagażniku?
Wcześniej też się pan sportował?
Średnia krajowa, nic nadzwyczajnego. Dzieci w nagrodę za to, że dostały się do dobrego liceum, miały obiecane rowery górskie, bardzo dla mnie wtedy drogie. Kupiłem im i sobie przy okazji, po czym okazało się, że i synowi, i córce po roku się odwidziało, a ja zacząłem jeździć.
Po raku jeździ pan więcej?
Tak, coraz więcej, zwiększam dystanse, chociaż spokojnie, bez szaleństw. Na wakacje jeżdżę w czeskie góry i tam co roku pokonuję dłuższe trasy. Ostatnio przejechałem po tych górach 100 km jednego dnia, a jeszcze pięć lat temu nie dałbym rady.
Kazimierz Marcinkiewicz machnął triathlon.
Też o tym myślałem, ale boję się, że będę śmiesznie wyglądał, bo słabo kraulem pływam, a dziadek pływający żabką to komedia… (śmiech)
A biegi?
Po parę kilometrów, nic wielkiego, czasem z rozpędu półmaraton.
A maraton?
Chyba będzie, pewnie w przyszłym roku, wiosną.
Udowadnia pan coś sobie? Komuś?
Sobie w jakimś stopniu tak, że jeszcze mogę, że dam radę. Poza tym w moim stanie zdrowia sportowy tryb życia jest zalecany.
Ale niekoniecznie takie długie wojaże rowerowe.
To już mój dodatek, lekcja nadobowiązkowa. Stary człowiek i może. Jestem produktem naszych czasów. Pamięta pan, ile lat miał Ignacy Rzecki w „Lalce”?
Nie pamiętam, ale był sędziwy.
Ten upiorny tetryk był przed pięćdziesiątką, w pańskim wieku mniej więcej.
Tego akurat nie musiał pan dodawać.
(śmiech) Wszystko się przesunęło, więc i ja z tego korzystam.
To jak wygląda codzienne sportowe życie staruszka?
Rower, nawet jak deszcz czy śnieg. Zazwyczaj odpuszczam, gdy jest lód. Trochę biegam i basen, zwłaszcza że mam troje wnucząt, więc mam z kim chodzić na pływalnię.
Teraz zauważyłem, że przyszedł pan w sportowych butach.
Te są do biegania, nie na rower.
Ma pan specjalne na rower?
Mam wszystko, co trzeba, ale nie w sprzęcie istota. Prawda jest taka, że wielu ludzi biega, jeździ rowerem, uprawia triathlon, cuda wianki, tylko robią to trochę bezrefleksyjnie, dla efektu. Ja też mam aplikacje, które mi wyliczają prędkość średnią i maksymalną, różnicę wzniesień, pokazują wszystko. Tylko po co? Wie pan, kiedy zaczynałem, to też pewnie chciałem trochę poszpanować, pochwalić się, wrzucić jakieś zdjęcie na fejsa. Refleksja przychodzi później.
Jaka refleksja?
To zmieniło moje myślenie. Ja się wcześniej nie zastanawiałem, a w każdym razie zastanawiałem się w dużo mniejszym stopniu, po co to wszystko, co ja mam w życiu robić, jaki to ma sens? Nie zadawałem sobie pytań, po co ja jestem. Natomiast ta historia nauczyła mnie, że po coś to wszystko było. Jeszcze nie wiem po co, jeszcze nie wiem, co mam z tym zrobić, co z tego wyrośnie, ale czuję, że nie powinienem siedzieć z tym w domu.
Skąd pomysł na pielgrzymkę do Santiago?
Żeby to moje jeżdżenie rowerem miało jakiś sens, jakiś cel, żeby nie robić tylko kółek wokół Poznania.
Modlił się pan w czasie jazdy?
Tak, ale to nie był brewiarz, raczej moja osobista rozmowa z Bogiem. Zresztą to samo przyszło, w trakcie. Trasa też się zmieniała, najpierw miała być najprostsza, potem wyszła klasyczna trasa przez Pireneje, którą w XII w. przejechał konno i opisał mnich Aymeric Picaud. Z wyjazdem było tak, że jak tylko wpadłem na ten pomysł, to zaraz chciałem brać rower i jechać, dopiero później przyszło otrzeźwienie. Chciałem się jakoś przygotować, nie tylko fizycznie, ale intelektualnie, duchowo. No bo szlak św. Jakuba stał się w Polsce znany w ciągu ostatnich lat. Pojechaliśmy z synem.
Z konkurencyjnej partii, bo on jest w PO, a pan z Platformy razem z Jarosławem Gowinem wyszedł.
I czasem się spieramy politycznie, ale bardzo rzadko, a pretensji do syna, że jest w Platformie, mieć nie mogę, bo poszedł tam za mną. W każdym razie w drodze się nie kłóciliśmy, zresztą o polityce nie rozmawialiśmy. Nie ma o czym gadać, naprawdę.
Na pewno były chwile, kiedy miał pan serdecznie dosyć tego wszystkiego.
Im dłużej jechałem, tym częściej. Z pierwszych dni pamiętam wszystko, byłem w euforii, potem przyszło zmęczenie i ostatnie dwa, trzy dni to mordęga, byłem tak wykończony, że mam luki w pamięci. Przedostatni dzień, mamy 9-kilometrowy podjazd, 400 m różnicy wzniesień, upał. Ja tej drogi kompletnie nie pamiętam, świadomość wraca dopiero wieczorem, po całym dniu.
A ze sprzętem nie było kłopotów?
To było po zjeździe z Pirenejów, dojeżdżamy do Pampeluny, a Tomkowi pękła szprycha, koło zablokowane. Nie mam czym odciąć tej cholernej szprychy, w końcu znajdujemy warsztat samochodowy, odcinamy ją, ale koło nie nadaje się do jazdy, bez warsztatu ani rusz. Znajdujemy Decathlon, tam serwis, jak się dowiedzieli, że jesteśmy pielgrzymami, zrobili nam to na poczekaniu – takich rzeczy mieliśmy mnóstwo. W ogóle zaczęło się od tego, że zanim z paryskiego hotelu wyjechaliśmy na trasę św. Jakuba, mieliśmy cztery gumy złapane. Tak, wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale na półtorakilometrowym odcinku zużyliśmy zapasy dętek na całą podróż i musieliśmy je dokupić.
Dlaczego wyruszyliście z Francji?
Bo nie mieliśmy tyle czasu, by jechać z Poznania, poza tym to trasa historyczna. Ale uprzedzając następne pytanie, kręci mnie wyjechanie z Polski, z własnej bramy i dojechanie do katedry w Santiago.
A jakieś inne, równie rekreacyjne pomysły?
Izrael rowerem albo pieszo, bo to niewielki kraj. Myślałem też o rowerowej wyprawie śladami św. Pawła, ale z Jerozolimy do Damaszku to się teraz nie dostanę w żaden sposób, szkoda.
Poznań, miasto Kazimierza Nowaka, który przed wojną przejechał rowerem całą Afrykę.
A mój zięć Łukasz Wierzbicki napisał o nim książkę. On zresztą napisał sporo książek podróżniczych.
Rozumiem, że chce pan, by i o teściu napisał, więc może wyprawa śladami Nowaka?
Ha, największa trudność polega na znalezieniu towarzysza, bo chyba bałbym się podróży samotnej z uwagi na cukier.
Cukier?
Magazyn 10.08.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Po wycięciu prawie całej trzustki mam cukrzycę i muszę sobie podawać insulinę, czasem poziom glukozy spada tak gwałtownie, zmęczenie to potęguje, że muszę mieć pod ręką colę – najszybsze lekarstwo w takich momentach. Boję się jednak, że w ekstremalnych sytuacjach potrzebowałbym zastrzyku i przydałby się wtedy ktoś, kto mógłby mi go natychmiast zrobić.
Czyli nici z Afryki?
Wręcz przeciwnie, chodzi mi to po głowie. Muszę tylko mieć trochę czasu. A może pan się ze mną wybierze? W końcu pan zna Afrykę…
Moja historia nauczyła mnie, że wszystko, co się zdarzyło, było po coś. Jeszcze nie wiem po co, jeszcze nie wiem, co mam z tym zrobić, co z tego wyrośnie, ale czuję, że nie powinienem siedzieć z tym w domu