Wszyscy czekają na ruch Emmanuela Macrona – mówi DGP Danuta Hübner. Europoseł PO ocenia sytuację w europarlamencie na 10 miesięcy przed wyborami.
Spodziewa się pani więcej eurosceptyków w Parlamencie Europejskim po wyborach w maju przyszłego roku?
Taka tendencja jest widoczna od lat. Już w skład obecnego PE wchodzi o wiele więcej małych partii, których program oparty jest na opozycji wobec UE, niż w poprzednich kadencjach. Niektórzy politycy mają na swych sztandarach także likwidację samego Parlamentu. Mamy też w PE posłów, którzy reprezentują lokalne ugrupowania, m.in. z Niemiec, o odcieniu programowym nie tylko antyeuropejskim, ale wręcz antydemokratycznym. Oni potem dołączają do ugrupowania pani Marine Le Pen i tworzą razem grupę polityczną, która ma uprawnienia do korzystania z funduszy z bud żetu europejskiego, np. na promocję. Mają także prawo zajmować oficjalne stanowiska w PE, głosząc hasła, które nie mają nic wspólnego z wartościami europejskimi czy wynikającej z traktatów odpowiedzialności instytucji. Wiele osób mówi, że takie są reguły demokracji, ale powstaje pytanie, czy z budżetu europejskiego powinno się finansować także grupy, które programowo występują przeciw UE. Dlatego, przygotowując się do przyszłorocznych wyborów, PE zdecydował się zmienić regulację dotyczącą finansowania europejskich partii i fundacji, by powiązać środki publiczne, które mają służyć promowaniu wartości europejskich, z rzeczywistą działalnością tych partii. Trzeba będzie mieć w programie wyraźny związek z wartościami europejskimi, żeby otrzymać fundusze.
Przeciwnicy mogą powiedzieć, że ci, którzy nie wierzą w zjednoczoną Europę, też mają prawo do reprezentacji w jej strukturach i korzystania z jej pieniędzy.
Jest jednak element zdrowego rozsądku w myśleniu, że członkostwo w jakiejś organizacji powinno się wiązać z pracą w jej interesie, w interesie jej członków i służyć temu, by tę organizację wzmacniać. Trudno znaleźć przykład klubu, do którego są wpłacane składki i w którym zbieraliby się zarówno ci, którzy chcą, by klub miał się dobrze, jak i ci, którzy przyszli po to, by go zniszczyć. Jest coś niezdrowego w wykorzystywaniu środków europejskich, których podstawą są wspólnie podzielane wartości, do finansowania grup, które chcą czegoś odwrotnego. Założenie, że demokracja powinna wszystkim zapewnić finansowanie, doprowadziło do tego, że z środków budżetowych, które były przydzielane na promowanie UE, mieli prawo korzystać nie tylko jej zwolennicy, ale i radykalni przeciwnicy. Najprawdopodobniej w kolejnej perspektywie budżetowej nastąpią zmiany.
Biorąc pod uwagę frekwencję w wyborach do PE w 2014 r. – niecałe 24 proc. – trudno będzie zachęcić Polaków do bardziej tłumnego pójścia.
Do tej pory te wybory nie były postrzegane przez ludzi jako specjalnie istotne. Na Słowacji frekwencja wyniosła 13 proc., najmniej w Europie. Dzieje się tak również dlatego, że eurowybory są traktowane przez polityków jako jeszcze jedna okazja do dyskutowania o problemach wewnętrznych. W ten sposób wybory do PE stały się zakładnikiem polityki wewnętrznej państw członkowskich. Ostatnio zostały zaakceptowane rozwiązania na poziomie unijnym, które mają zwiększać widoczność Europy w wyborach do PE. Jedna ze zmian zakłada, że partie, wystawiając kandydatów, będą musiały zadeklarować, do jakiej europejskiej rodziny politycznej będą należeć. Chodzi o to, aby obywatele mieli świadomość, jakie cele ma grupa europejska, do której wybrany przez nich poseł czy posłanka będą należeć w PE. Nie od ram prawnych zależy jednak liczba posłów o zabarwieniu antyeuropejskim czy eurosceptycznym.
Skąd wzrost ich liczby?
To kwestia tego, co się dzieje w Europie. W ostatnich latach rozkwita klasyczny populizm o nacjonalistycznym i antyeuropejskim zabarwieniu. I to nie tylko w Europie Środkowej. Taka tendencja występuje również we Włoszech czy w Austrii, gdzie w koalicji rządzi radykalna prawica. W wielu innych krajach wzrosła siła partii niebezpiecznych dla jedności i solidarności europejskiej. Niecały rok przed wyborami jest czas, by zacząć mówić, jakie będą konsekwencje obecności polityków antyeuropejskich w PE. Nie możemy oddać przyszłości Europy w ręce ludzi, którzy jej nie cenią i którzy mogą w łatwy sposób zniszczyć to, co udało się nam zbudować. Europa i Polska nie mogą zacząć wpisywać się w świat, który być może chcą nam zbudować Donald Trump z Władimirem Putinem. To byłby świat wyrastający z niezadowolenia, wściekłości, nostalgii za tym, co kiedyś było przewidywalne, uporządkowane, ewidentnie patriarchalne, oparte na supremacji białej rasy, świat wyraźnie rozdzielony kulturowo i cywilizacyjnie. Wyborcy opowiedzieli się za powrotem takiego świata w wielu krajach. Dali nam w rezultacie liderów, których łączą zbliżone ideologie. Dla ich wyborców nie ma znaczenia wolność mediów czy praworządność. Wolą sędziów uległych niż niezawisłych. Ich wartościami są tradycja, czystość etniczna, nacjonalizm. Odrzucają ograniczenia, które mogą płynąć ze świata zewnętrznego. Tradycyjnie rozumiana narodowa suwerenność jest najważniejszym symbolem. Interesują ich sojusze z dominującą potęgą światową. Nie czują przywiązania do utrzymywania porządku światowego opartego na liberalnej demokracji. Odrzucają uniwersalne wartości, zawarte w Karcie Narodów Zjednoczonych, preambule do Traktatu NATO i traktatach unijnych. W Europie ryzyko, które tacy liderzy tworzą, jest przeogromne.
Jak wyobraża sobie pani przeciwdziałanie temu zjawisku?
Musi powstać europejska antynarracja, muszą istnieć instytucje ponadnarodowe służące rozwiązywaniu problemów. Jesteśmy w momencie historycznym, kiedy wzrasta potęga ekonomiczna i polityczna państw należących do innych tradycji cywilizacyjnych i kulturowych, które nie podzielają zachodnich wartości. To też osłabia Europę.
Objęcie rządów we Włoszech przez dwie partie eurosceptyczne szczególnie dobrze przyjął premier Węgier Viktor Orbán, który czekał na taki moment, by zbudować własne ugrupowanie europejskie.
Rzeczywiście ze strony Orbána padła propozycja założenia partii bliższej tym, którzy chcą Europy białej, bez migrantów, dla której fundamentem są narody w rozumieniu nacjonalistycznym. To oznaczałoby opuszczenie przez Fidesz – ugrupowanie Orbána – Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Węgry od lat są dla niej kłopotem, z którym nie bardzo sobie radzi. Dla EPP trudne do zaakceptowania jest to, co się dzieje na Węgrzech z punktu widzenia reform funkcjonowania państwa i społeczeństwa obywatelskiego. Przedmiotem troski jest też stosunek klasy politycznej na Węgrzech do wartości europejskich. Fidesz jest elementem osłabiającym wiarygodność EPP. O ile dla centrolewicowych ugrupowań trudnym momentem był kryzys finansowy i programy oszczędnościowe, dla sił centroprawicowych wyzwaniem stała się migracja.
Potencjalnym kandydatem do nowej grupy politycznej o antymigracyjnym zabarwieniu mogłoby być Prawo i Sprawiedliwość.
Zwłaszcza że nie wiadomo, co się stanie z grupą polityczną, do której należy PiS. Wskutek brexitu grupę Europejskich Konserwatystów i Reformatorów opuszczą torysi. W skład tej grupy wchodzi także flamandzka partia liberałów, która bez Brytyjczyków nie widzi możliwości dalszej współpracy w ramach ECR. To jest zapewne grupa polityczna, która przejdzie największą rewolucję po wyborach. Nie ma również pewności, co się stanie z partią Emmanuela Macrona En Marche. Francuski prezydent jest na etapie budowania czegoś na poziomie europejskim i dzisiaj nie sposób przewidzieć, czy to będzie sam Macron i jego partia, do której dołączy część liberałów, zielonych czy socjalistów, bo tego też nie można wykluczyć. Po wyborach, patrząc realnie, uszczupleniu może ulec grupa socjaldemokratów. Największą grupą zapewne pozostanie EPP.
Macron nie mógłby przyłączyć się do EPP?
Nie ma jeszcze jednoznacznych ruchów w tym kierunku. Trwają różne przymiarki.
Prezydent Francji był wielkim zwolennikiem utworzenia w wyborach europejskich listy ponadnarodowej, z której wybrani eurodeputowani zajęliby miejsca po Brytyjczykach. Pomysł jednak upadł.
Bo nie ma dla niego podstawy prawnej. Macron pojawił się z tym pomysłem za późno, nie było już szans na zmianę prawa. Natomiast sama idea jest perspektywiczna i bardzo ważna dla przyszłości Europy. W tym kierunku prawdopodobnie będziemy zmierzać. Być może uda się tę podstawę prawną utworzyć przed kolejnymi wyborami w 2024 r.
Przestrzegana będzie procedura Spitzenkandidaten, zgodnie z którą szefem Komisji Europejskiej zostaje kandydat wskazany przez zwycięską grupę polityczną jeszcze przed wyborami? Przywódcy państw i rządów na unijnym szczycie mówili, że nie ma mowy o automatyzmie. To potencjalne źródło konfliktu pomiędzy PE a Radą Europejską?
Ta zasada również nie ma podstawy prawnej. By to było możliwe, wymagana jest zmiana traktatu. Teraz obowiązuje na zasadzie umowy politycznej. Nie wprowadziliśmy jej do żadnego prawa przegłosowanego przez Parlament, tylko do rezolucji, w której podkreślaliśmy, że PE będzie bardzo poważnie przestrzegał tej zasady politycznej w wyborach w 2019 r. Ostrzegliśmy też, że jeżeli Rada Europejska wskaże kandydata niezgłoszonego wcześniej przez grupę polityczną, Parlament go odrzuci. To PE ostatecznie decyduje o szefie Komisji Europejskiej. Europejska Partia Ludowa wskaże swojego kandydata na listopadowym kongresie w Helsinkach. Na razie żadna grupa nie zgłosiła swojej kandydatury, ale myślę, że raczej wszystkie to zrobią.
Z jakiego kraju będzie pochodzić kandydat EPP?
Jeszcze kilka miesięcy temu moja grupa polityczna miała wyraźnego jednego kandydata. Dzisiaj to już nie jest takie pewne, bo wszyscy czekają na ruch Macrona. Francuzi będą w przyszłym Parlamencie ogromną siłą, niezależnie od tego, czy Macronowi uda się przyciągnąć do siebie znaczące partie narodowe, czy sam zdecyduje się dołączyć do jakiejś grupy.