Kiedyś przestępcy tłumaczyli, że sprzedają egzemplarze kolekcjonerskie i nie wiedzą, co z tym robi nabywca. Udało nam się wypracować takie mechanizmy działania, że to już nie zdaje egzaminu" – mówi zastępca Komendanta Centralnego Biura Śledczego Policji insp.Paweł Półtorzycki.

Skąd się wzięły dopalacze?

Paweł Półtorzycki: W latach 90. pojawiły się w Nowej Zelandii, potem w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, a około 2006 roku po raz pierwszy pojawiły się w Polsce w ofercie sklepów internetowych. Ich popularność systematycznie rosła.

Wtedy pojawiły się słynne kioski z dopalaczami?

P.P.: Pierwsze sklepy stacjonarne pojawiły się w 2008 roku w okolicach Łodzi, potem w całej Polsce. To były środki diabelnie niebezpieczne, ale legalne. Zaczęły się zgony, ale sklepów nie można było od ręki zlikwidować, bo nie było na to pomysłu. Dopiero w 2010 r. pracownicy Państwowej Inspekcji Sanitarnej w asyście policji zamknęli około tysiąca punktów jednocześnie.

Czym kuszono klientów?

P.P.: Samo słowo "dopalacz" działa jak wabik. Pochodzi od nazwy sieci sklepów, które wówczas legalnie miały takie środki w ofercie. Dopalacze miały kolorowe opakowania i wymyślne nazwy, sugerujące, że użytkownikowi po ich zażyciu będzie przyjemnie. Np. substancja o nazwie "Cząstka boga" jak mogłaby być szkodliwa? Tylko do raju może poprowadzić. Przestępcy bazowali na braku świadomości odbiorców.

Sklepów stacjonarnych już nie ma?

P.P.: W ostatnich latach dopalacze były sprzedawane spod lady w pseudolombardach albo punktach, które udawały np. całodobowe punkty ksero. Ostatnia kontrola takich miejsc doprowadziła do zabezpieczenia środków odurzających. W czerwcu w województwie świętokrzyskim zlikwidowaliśmy najprawdopodobniej ostatnie duże sklepy z dopalaczami. To były dobrze zabezpieczone bunkry, z podwójnymi drzwiami, mającymi opóźnić ewentualne wejście policji. Były w nich też piece, by palić dowody przestępstwa. Na szczęście sprawne działanie naszych służb im uniemożliwiło. Sprawcy zostali aresztowani.

Czyli sklepy nadal są, ale dla wtajemniczonych?

P.P.: To nie jest żadna tajemnica, tylko zwykła ignorancja prawa i bezczelność przestępców połączona z brakiem szacunku dla ludzkiego zdrowia i życia. We Wrocławiu przy ul. Stawowej działał wiele lat bunkier z okienkiem, do którego wsadzało się 20 złotych i wyciągało saszetkę. Wszyscy wiedzieli, że tak to działa. Nawet policja. Ale po każdej likwidacji biznes błyskawicznie się regenerował.

Skąd pochodzą te środki?

P.P.: Najczęściej z Chin. Są to czyste środki, które uzupełnia się wypełniaczami, porcjuje i pakuje. Ale Polacy produkują również dopalacze od podstaw. Największe laboratorium w Europie CBŚP zlikwidowało w ubiegłym roku w województwie pomorskim. To była potężna fabryka, 130 kilogramów gotowych dopalaczy, które mogłyby odurzyć całą populację Górnego Śląska. Oględziny trwały ponad tydzień, dwa dni wietrzyliśmy pomieszczenia, żeby móc wejść do środka. Straszne skażenie środowiska. Robili to Polacy.

Co to był za dopalacz?

P.P.: Był to bardzo trujący środek 4 CMC, który do tej pory nie jest objęty ustawą o przeciwdziałaniu narkomanii. Ostatnia aktualizacja ustawy była w 2015 roku, wtedy na listę trafiło 114 nowych substancji. W przypadku fabryki na Pomorzu niestety prokuratura nie znalazła argumentów do wystąpienia z wnioskiem o tymczasowe aresztowanie organizatorów tego procederu.

Nie było zarzutów?

P.P.: Takim osobom można przedstawić zarzut sprowadzenia niebezpieczeństwa dla życia lub zdrowia wielu osób. W przypadku narkotyków zagrożenie karą jest znacznie surowsze. Dlatego mam nadzieję, że wkrótce ustawa będzie generycznie określała szkielet substancji, która jest zabroniona. Wówczas każda jej odmiana będzie nielegalna. A obecnie grupy przestępcze inwestują w wykształconych chemików, którzy za niemałe pieniądze zmieniają jedno czy dwa wiązania i dopalacz znów jest "legalny".

Ostatnio CBŚP często chwali się akcjami związanymi z dopalaczami? Problem się nasilił?

P.P.: Wręcz odwrotnie. Przez ostatnie lata współdziałanie wszystkich służb, nie tylko policji, pozwoliło na ograniczenie procederu, przede wszystkim jego jawności i dostępności dopalaczy. Mamy coraz lepsze schematy, algorytmy prowadzenia takich postępowań, gromadzenia materiału dowodowego.

Czyli?

P.P.: Na początku naszej walki z dopalaczami przestępcy tłumaczyli, że sprzedają egzemplarze kolekcjonerskie i nie wiedzą, co z tym robi nabywca. Udało nam się wypracować takie mechanizmy działania w postępowaniach przygotowawczych, że to już nie zdaje egzaminu. Badamy przypadki zgonów, zatruć, sprzedaży. Biegli analizują skład dopalaczy. Potrafimy udowodnić, że te substancje są niebezpieczne i że osoby, które je sprzedają, mają tego świadomość. Jestem przekonany, że sądy również podzielą naszą opinię.

Jakie są wyroki?

P.P.: Niewiele tych spraw trafiło już do sądu. To są bardzo obszerne postępowania, toczą się latami. CBŚP prowadzi takie postępowania w Rzeszowie, we Wrocławiu, ostatnio w Białymstoku. Jesteśmy pełni optymizmu, bo gdy materiał dowodowy jest dobrze zgromadzony, osoby odpowiedzialne za ten proceder na pewno odpowiedzialność poniosą, to tylko kwestia czasu.

Kto pracuje nad tymi sprawami?

P.P.: Głównie policjanci z wydziałów narkotykowych, którzy mają doświadczenie przy rozbijaniu grup tego typu. W tych sprawach z uwagi na ich skomplikowany charakter i zagrożenia dla obywateli powołujemy duże zespoły śledcze, złożone ze specjalistów CBŚP i komend wojewódzkich policji.

Informacje o handlu dopalaczami zdobywacie tylko dzięki pracy operacyjnej?

P.P.: Nie tylko. Społeczeństwo fajnie i z empatią reaguje. Dostajemy informacje o punktach, gdzie może dochodzić do sprzedaży. Alarmują nas też rodzice, który zauważyli u dzieci dopalacze lub podejrzewają ich zażywanie.

Dopalacze to używka dla młodzieży?

P.P.: Żadna grupa społeczna ani wiekowa nie jest wolna od dopalaczy. Sporo ludzi uważa, że to będzie świetna zabawa, "odlot". Nie przewidują, że może ich dotknąć negatywny skutek. Niektórzy po dopalaczach są tak pobudzeni, ze nie można nad nimi zapanować. Najczęściej są to osoby od kilkunastu do 30 lat.

Wielu umiera?

P.P.: Ostatnia bardzo niepokojąca fala zatruć była w 2015 roku po zażyciu dopalacza o nazwie "Mocarz". Kilka, jeśli nie kilkanaście przypadków skończyło się zgonem. Producenci tego specyfiku nie potrafili właściwie dobrać dawki aktywnej. Ale niestety nadal mamy do czynienia z przypadkami śmiertelnymi.

Klienci nie wiedzą, co biorą?

P.P.: Nikt, włączając producentów, nie wie, jakie działanie będzie miał dopalacz. Sytuacja jest zupełnie inna niż w przypadku narkotyków powszechnie znanych. Chociaż teraz także kokaina i amfetamina rozrabiane są różnego rodzaju wypełniaczami. Nawet marihuana jest tak modyfikowana, żeby miała większą zawartość THC, czyli substancji, która oddziałuje na organizm w oczekiwany sposób. Producenci robią wszystko, by mieć jak największy zysk.

Jest szansa, że dopalacze znikną z Polski?

P.P.: Robimy wszystko, co możliwe. Od 2014 roku zatrzymaliśmy prawie 200 osób, które decydowały o obrocie dopalaczami w naszym kraju. W czterech największych śledztwach, które prowadzimy, zabezpieczyliśmy ponad 175 kg dopalaczy i mienie na kwotę 11 mln zł. Zlikwidowaliśmy wytwórnie i szlaki przemytu spoza Polski. Ale dopóki producenci mają łatwość w nabyciu prekursorów i towaru z Chin, będzie to trudne. Teraz mogą przez strony internetowe firm chemicznych zamawiać legalne półprodukty. A co się dzieje z tym później, to już kwestia wyobraźni chemika. Mogę natomiast zapewnić, że z miesiąca na miesiąc jesteśmy bardziej skuteczni. Nie jestem pewien, czy ten proceder uda się w Polsce ostatecznie zlikwidować, ale na pewno został przez 8 lat ograniczony i zostanie jeszcze bardziej ograniczony.