USA czeka najbardziej zacięta od 1991 r. batalia o Sąd Najwyższy. Jej stawka jest większa niż zwycięstwo w kolejnych wyborach prezydenckich
Magazyn 6.07.2018 / GazetaPrawna.pl
Sędziowie Sądu Najwyższego USA nigdy nie rezygnują, rzadko umierają – tak głosi popularne w Ameryce powiedzenie. Jednak 82-letni Anthony Kennedy (bez koligacji z klanem z Massachusetts) po trzech dekadach orzekania podjął decyzję o przejściu na emeryturę. Amerykańscy komentatorzy, juryści i politycy od prawa do lewa są zgodni, że z życia publicznego znika najpotężniejszy człowiek Ameryki. Bo to głos Kennedy’ego wielokrotnie decydował o tym, jaki wyrok wyda trybunał, który w precedensowym systemie stawał się źródłem prawa. Teraz zaczyna się bitwa nie tyle o osobę jego następcy, ile o kierunek, w jakim pójdą orzecznictwo i amerykańskie społeczeństwo.
Czterech urzędujących sędziów SN zostało wskazanych przez prezydentów demokratów, czterech przez prezydentów republikanów (jedno miejsce pozostaje do obsadzenia). I dziś, w epoce radykalnego upolitycznienia procesu wyłaniania członków SN oraz ideologicznego sporu między wydającymi werdykty, cała ósemka w najbardziej drażliwych sprawach głosuje wedle partyjnych korzeni.
Kennedy’ego nominował jeszcze Ronald Reagan równe 30 lat temu. Sam sędzia uważa się za konserwatystę, choć statystyki dowodzą, że jest raczej centrystą. Twardogłowych republikanów drażniło to, że w swojej pracy brał pod uwagę orzecznictwo w innych krajach, co ich zdaniem było zbrodnią na konstytucji USA. Zarzucano mu, że uprawia za dużo publicystyki, bo za często zabiera głos na temat niesprawiedliwości systemu więziennictwa w USA. Poza tym twardogłowym nie podobały się pisane przez Kennedy’ego uzasadniania do wyroków uznawanych za zwycięstwo lewicy – jak choćby w werdykcie Obergefell v. Hodges legalizującym jednopłciowe małżeństwa. Sędzia tłumaczył w nim, że jako konserwatysta stoi na straży instytucji małżeństwa i liczy na to, że umożliwienie zawierania go przez osoby LGBT pozwoli im na budowanie tradycyjnych rodzin, a dzieci w nich wychowywane będą mieć takie same prawa jak dzieci ze związków heteroseksualnych.
Teraz zanosi się w USA na największą batalię o Sąd Najwyższy od 1991 r., kiedy to George Bush senior na miejsce związanego z Partią Demokratyczną Afroamerykanina Thurgooda Marshalla (przed objęciem urzędu zasłużonego w walce o prawa obywatelskie adwokata) wskazał ultrakonserwatywnego Clarence’a Thomasa. Prezydent włożył wówczas nie lada wysiłek w znalezienie czarnoskórego prawicowca. Nominacja Thomasa zmieniała wówczas polityczny układ sił w sądzie. Jeżeli Donald Trump zdecyduje się na wybór ideologicznego pobratymca swojego pierwszego nominata, sędziego Neila Gorsucha (objął stanowisko w kwietniu 2017 r.), języczek u wagi może się przesunąć na stronę konserwatystów na trzy dekady. I jeżeli kiedykolwiek demokraci przejęliby w najbliższej przyszłości władzę w Kongresie lub/i w Białym Domu, SN utrąci sygnowaną przez nich legislację. Dlatego rywale Trumpa zapowiadają użycie wszelkich formalnych i nieformalnych narzędzi do zablokowania takiego kandydata. Chociaż tych pierwszych mają niewiele, bo od zeszłego roku nie można przy obradowaniu nad kandydaturą do sądu używać procedury obstrukcji parlamentarnej (filibuster).
Została zakazana po wydarzeniach z zimy 2016 r. Na pół roku przed wyborami prezydenckimi zmarł konserwatywny sędzia Antonin Scalia, a odchodzący Barack Obama wskazał na jego miejsce prezesa Sądu Apelacyjnego dla stołecznego Waszyngtonu (ostatniej instancji przed SN) Merricka Garlanda. Szef klubu republikańskiej większości w Senacie Mitch McConnell oświadczył wtedy, że kadencja prezydenta się wkrótce kończy, więc wybór powinien należeć już do jego następcy, dlatego w ogóle nie rozpocznie procedury przesłuchań kandydatów w Komisji Sprawiedliwości, a tym bardziej nie dopuści do głosowania na posiedzeniu plenarnym. I postawił na swoim. Dopiero Trump po objęciu urzędu powołał Gorsucha. Teraz demokraci mogą użyć argumentu: „Niech McConnell przypomni sobie precedens, który sam ustanowił. Niech wstrzyma się do listopadowych wyborów do Kongresu, bo być może to my będziemy mieć większość i my będziemy decydować o obsadzie zwolnionego przez Kennedy’ego stanowiska”.
Zbliżające się wybory są tu kluczowe. Trump już oświadczył, że jego kandydat pochodzić będzie z listy 25 pretendentów, którą przygotowano mu jeszcze przed wyborem Gorsucha. Jeśli wskaże prawnika o umiarkowanych poglądach, demokratyczni senatorowie z konserwatywnych stanów, którzy będą się ubiegać jesienią o reelekcję, będą musieli go poprzeć, by nie podpaść elektoratowi. Chodzi o senatorki Claire McCaskill z Missouri i Heidi Heitkamp z Dakoty Północnej oraz senatorów Joego Donnelly’ego z Indiany, Joego Manchina z Zachodniej Wirginii oraz, w dalszej kolejności, Jona Testera z Montany i Billa Nelsona z Florydy. To wystarczająca górka, aby swobodnie przepchnąć kandydaturę prezydenta przez izbę. Jeżeli natomiast Biały Dom nominuje ultraprawicowego aktywistę, który zadeklaruje, że odkręci werdykty SN nadające prawa LGBT, legalizujące aborcję i legitymizujące Obamacare, to McConnellowi może zabraknąć głosów umiarkowanych członkiń własnego klubu: Susan Collins z Maine i Lisy Murkowski z Alaski. A już wiadomo, że w debacie i głosowaniu nie będzie też uczestniczyć chory senator John McCain.
Tak czy inaczej dyskusja nad kandydatem zmobilizuje najtwardsze części elektoratu po obu stronach, wszak te wybory zdecydują o dłuższej politycznej przyszłości niż następna dwuletnia kadencja Kongresu.

W cieniu zakazu aborcji

Odejście Kennedy’ego z SN porusza Amerykę przede wszystkim dlatego, że był on gwarantem utrzymania w mocy słynnego wyroku z 1973 r. w sprawie Roe v. Wade, czyli powszechnego prawa do przerywania ciąży. Prawica, a za nią Donald Trump, ma na sztandarach hasło delegalizacji przerywania ciąży. Uczestnikom waszyngtońskiego Marszu na Rzecz Życia 19 stycznia 2018 r. prezydent obiecał: – Przyszliście tu z jednej pięknej przyczyny: chcecie budować społeczeństwo, w którym każde życie jest celebrowane, chronione i pielęgnowane. Kochacie każde dziecko, narodzone i nienarodzone, ponieważ wierzycie, że każde życie jest święte, że każde dziecko jest drogocennym darem od Boga. A prawo do aborcji jest złem i obecny stan rzeczy musi się zmienić. Mój rząd zawsze będzie bronić pierwszego prawa z Deklaracji Niepodległości, czyli prawa do życia.
Na razie lobby przeciwników porusza się wyłącznie w ramach ustanowionego wspomnianym werdyktem prawa. I tak pomoc i ułatwienia w przerywaniu i zapobieganiu niechcianym ciążom wprowadziły stany Zachodniego Wybrzeża, Nowej Anglii oraz Nowy Jork i Nowy Meksyk. Z kolei 29 stanów dąży do tego, by – w ramach obowiązujących przepisów – przeprowadzanie aborcji utrudniać. Używają w tym celu różnych kruczków prawnych. Kilka stanów wprowadziło w 2017 r. obowiązkowe konsultacje lekarskie i psychologiczne dla kobiet, które chcą dokonać zabiegu. Na przykład Iowa przewiduje 72-godzinną przerwę między rozmową a dokonaniem aborcji. Ustawodawca liczy na to, że pacjentka się w tym czasie rozmyśli. Kansas nakazuje w ramach takiej porady informować o kwalifikacjach lekarza i ewentualnych skutkach ubocznych zabiegu. 29 stanów wprowadziło już podobne przepisy. W Iowa i Kentucky kobieta musi przed zabiegiem przejść badania ultrasonografem. Legislatorzy tłumaczyli, że gdy „matka usłyszy bicie serca dziecka, to zrozumie, że jest ono człowiekiem”. W Wyoming precyzyjnie zapisano w ustawie, że o owe bicie serca chodzi. Już 26 stanów ma podobne regulacje. Z kolei Arkansas, Missouri i Teksas wprowadziły ustawy o regularnej kontroli klinik aborcyjnych oraz wytyczne dotyczące okoliczności przeprowadzania zabiegów. Indiana i Luizjana każą dokładnie sprawdzać dokumenty rodziców przywożących nieletnią córkę na procedurę przerwania ciąży. Indiana dodatkowo przewiduje, że rodzic ma się stawić przed oblicze sędziego i zeznać pod przysięgą, że zgadza się na aborcję u dziecka. Zachodnia Wirginia zakazała nabywania środków powodujących chemiczną aborcję do używania w domu. Przy każdym zażyciu tabletki musi być obecny lekarz. Arkansas i Teksas zabroniły placówkom medycznym informowania przechodzących badania kobiet w ciąży o możliwości jej usunięcia, uznając, że jest to agitacja na rzecz aborcji. Jest też kwestia finansowania klinik, w których wykonuje się zabiegi. Niemal od chwili legalizacji aborcji ciągnie się debata, czy działalność placówek Planned Parenthood można opłacać z publicznych pieniędzy. Demokraci, i na poziomie stanowym, i federalnym, często stawiają subsydia na ten cel, jako warunek poparcia ustawy budżetowej. Prawica z kolei robi wszystko, żeby utrudnić zdobywanie funduszy klinikom.
Donald Trump powtarzał, m.in. podczas parlamentarnej debaty nad likwidacją powszechnego systemu ubezpieczeń społecznych Obamacare, że nie zgadza się, by opłacane przez państwo polisy ubezpieczeniowe przewidywały możliwość dokonania aborcji. Osobliwego triku dokonali ustawodawcy w Missouri i Iowa. Rozbudowali stanowy program finansowania Medicaid, federalnego systemu ubezpieczeń dla najuboższych, po czym uniezależnili go od rządu i już w ramach lokalnego ustawodawstwa wyłączyli przerywanie ciąży z zakresu takich polis. A gubernator Karoliny Południowej Henry McMaster po prostu podpisał rozporządzenie wyłączające możliwość dokonania aborcji w ramach finansowanego przez stan Medicaid.
Przyjmijmy, że przy temperamencie Donalda Trumpa dojdzie do realizacji najczarniejszego dla lewicy scenariusza i prezydent wskaże na kandydata na sędziego SN bezkompromisowego konserwatystę. Czy to oznacza, że Amerykę czeka ostry zwrot w prawo w orzecznictwie skutkujący delegalizacją aborcji? Z co najmniej dwóch powodów – nie.
Po pierwsze, sędziowie SN są powoływani dożywotnio. Nic i nikt nie zobowiązuje ich do tego, jaką mają podjąć decyzję. W ostatnim półwieczu zdarzało się, że republikanie John Paul Stevens i David Souter skręcali w lewo (ten pierwszy został nawet liderem liberalnego skrzydła Sądu), a demokraci, tacy jak Byron White – w prawo. W ostatniej kadencji SN 19 wyroków zostało podjętych głosami pięć do czterech. W ani jednym z nich Anthony Kennedy nie głosował razem z sądową lewicą. Za to nieraz w imieniu liberalnej większości opinię pisał przewodniczący, sędzia John Roberts. Po raz pierwszy zrobił to w 2012 r., kiedy stanął na czele większości legalizującej reformę systemu ubezpieczeń zdrowotnych Affordable Care Act, zwaną potocznie Obamacare. W minionym roku, chociaż jego głos nie decydował w żadnej z przełomowych spraw, znacznie częściej znajdował wspólny język z ikoną lewicy Ruth Bader Ginsburg niż z ultrakonserwatystami Gorsuchem czy Thomasem. John Roberts może wybrać podobną jak Kennedy ścieżkę „współczującego konserwatyzmu”. Gdyby kwestia unieważnienia wyroku Roe v. Wade stanęła na agendzie SN, są przesłanki do tego, by sądzić, że przewodniczący SN takiego rozwiązania nie poprze. Kilkanaście lat temu w czasie senackich przesłuchań Robertsa przed głosowaniem nad jego kandydaturą zadano mu pytanie, czy jego zdaniem jest to raz na zawsze ustanowione prawo. Odpowiedział wówczas, że tak i że jego osobiste poglądy na kwestię aborcji nie miałyby wpływu na jego głos.
Po drugie, jeżeli Sąd Najwyższy nawet uchyliłby precedensowy wyrok z 1973 r. i kwestia przepisów regulujących przerywanie ciąży zostałaby scedowana na rządy stanowe, gubernatorzy i członkowie legislatyw mieliby problem z zaostrzaniem prawa, bo powszechny dostęp do aborcji popiera 67 proc. Amerykanów. W najbardziej konserwatywnych stanach wskaźnik ten jest bliski 50 proc. Politycy niekoniecznie chcieliby się narazić elektoratowi.

Związki z Putinem

Jest jeszcze jedna sprawa, która budzi zainteresowanie Amerykanów. Dlaczego zdrowy (sędziowie SN potrafią pracować do dziewięćdziesiątki) i lubiący swoją pracę Kennedy przechodzi na emeryturę w chwili tak wielkiej polaryzacji sceny politycznej i wobec ryzyka, że jego orzecznicze dziedzictwo może zostać zaprzepaszczone? Jeszcze w styczniu jego biuro podało, że zatrudnił komplet asystentów na kadencję SN, która zacznie się na początku września. To by znaczyło, że planował pracę pełną parą.
Tymczasem „New York Times” podał, że syn sędziego Justin Kennedy pracował dla Deutsche Banku. W Unii Europejskiej toczy się śledztwo, czy przez tę niemiecką instytucję finansową nie przechodziły brudne pieniądze rosyjskich oligarchów. Co więcej, junior pomógł załatwić kredyt na sumę miliarda dolarów Donaldowi Trumpowi. I to w sytuacji, kiedy inne banki inwestycyjne obecnemu prezydentowi odmówiły ze względu na słabą wiarygodność kredytową.
Publicyści spekulują, że działania Justina Kennedy’ego są pod lupą specjalnego prokuratora Roberta Muellera, który bada wszystkie wątki związków ekipy Trumpa z Władimirem Putinem i który postawił już kilka zarzutów ludziom z bliskiego otoczenia prezydenta, m.in. szefowi jego kampanii wyborczej Paulowi Manafortowi. Kennedy senior mógł ustąpić wbrew wcześniejszym planom dlatego, że ewentualna apelacja w sprawie Russiagate mogłaby trafić w końcu do Sądu Najwyższego i tak stanąłby wobec ewidentnego konfliktu interesów.
Jeżeli Donald Trump zdecyduje się na wybór ideologicznego pobratymca, sędziego Neila Gorsucha (objął stanowisko w kwietniu 2017 r.), języczek u wagi może się przesunąć na stronę konserwatystów na trzy dekady. I jeżeli kiedykolwiek demokraci przejęliby w najbliższej przyszłości władzę w Kongresie lub/i w Białym Domu, SN utrąci sygnowaną przez nich legislację