opinia
Wynik meksykańskich wyborów to znak, że społeczeństwo czeka na przełom. Po raz pierwszy od wielu lat wyścig prezydencki wygrał kandydat lewicy Andrés Manuel López Obrador. Zagłosowało na niego 53 proc. wyborców. Daleko w tyle zostawił za sobą centroprawicowca Ricarda Anayę z 22-proc. poparciem. Niektórzy komentatorzy pisali, że niedzielne wybory były najważniejsze od 1910 r.
Meksykanie zagłosowali tym razem bardziej przeciw niż za. Przede wszystkim mieli już dość Enriquego Peñi Nieta, przedstawiciela skorumpowanej, skrajnie nieskutecznej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI). Poprzednio PRI rządziła Meksykiem przez 71 lat, aż jej monopol przerwało zwycięstwo prezydenta Vicentego Foxa w 2000 r. Wróciła po przerwie w 2012 r., ale już wówczas mówiono, że w trakcie kampanii wyborczej pojawiło się wiele nieprawidłowości, a sam Peña Nieto ma niejasne powiązania z kartelami narkotykowymi.
Odchodzący prezydent połączył prawicową politykę gospodarczą z nieskutecznymi działaniami na rzecz najuboższych i wykluczonych, uległością wobec Donalda Trumpa w sprawie słynnego muru i całkowitą klęską, jeśli chodzi o bezpieczeństwo wewnętrzne. W ciągu pięciu lat udało mu się za to wydać na działania wizerunkowe największą sumę spośród wszystkich dotychczasowych prezydentów. A równolegle wskaźniki przemocy poszybowały do niespotykanego poziomu. W maju co 15 minut dochodziło do morderstwa. W 2017 r. popełniono 29 tys. zbrodni. Przemoc nie omija elit. Od momentu rozpoczęcia kampanii wyborczej we wrześniu 2017 r. zamordowano 130 polityków, w tym 48 kandydatów mających startować w wyborach (Meksykanie wybierali też parlamentarzystów i władze lokalne).
W kraju brakuje policjantów. Do obsadzenia jest 116 tys. wakatów. Mało kto chce narażać życie za 460 dol. miesięcznie. Stąd policyjną robotą para się wojsko. Zwłaszcza że nie jest tajemnicą, iż w Meksyku policjanci pracują na dwóch etatach. Jeden mają w policji, drugi – w lokalnym gangu. Po tym, jak rozpadły się duże kartele, na scenie pojawiły się mniejsze grupy, które trudno nawet sklasyfikować. Poza tym przestępcy, oprócz tradycyjnego handlu narkotykami, zajęli się również wymuszeniami. Według statystyk w ciągu ostatnich pięciu lat ich liczba wzrosła o 790 proc.
Administracja Peñi Nieta straciła również kontrolę nad władzami lokalnymi. Ich przedstawiciele postanowili działać na własną rękę, angażując się m.in. w działalność kryminalną. Poszczególne stany Meksyku stały się państwami w państwie, w których władza centralna nie ma nic do powiedzenia. System federalny praktycznie przestał funkcjonować, trwa pełzająca wojna domowa.
Właśnie tak brzmi diagnoza sytuacji autorstwa Lópeza Obradora. Pytanie, czy Meksykanie postawili na właściwego konia w wyborczym wyścigu. Zwycięzca nie jest bowiem postacią krystaliczną. Owszem, obiecał walczyć z przemocą, korupcją i nierównościami społecznymi, czym przekonał do siebie pokolenie meksykańskich milenialsów. W tym roku po raz pierwszy do urn poszło aż 12 mln najmłodszych obywateli. Jednocześnie prezydent elekt jest oskarżany o populizm nie tylko przez prawicę, ale i przedsiębiorców, którzy obawiają się, że zrobi z Meksyku drugą Wenezuelę.
Dla przedsiębiorców, którzy często osiągają osobiste korzyści dzięki bliskim kontaktom z władzami, zmiana może być potencjalnie dotkliwa. W trakcie kampanii López Obrador pojawiał się na plakatach w towarzystwie Huga Cháveza, Juana Peróna czy Inácia Luli da Silvy. Jego międzynarodowe przyjaźnie pozostawiają wiele do życzenia. Nowy prezydent Meksyku utrzymuje zażyłe relacje z dość kontrowersyjnymi politykami, jak Jean-Luc Mélenchon, były kandydat skrajnej lewicy na prezydenta Francji.
Sam elekt, zwany popularnie AMLO, również ma za sobą skomplikowaną przeszłość polityczną. Do 1989 r. był członkiem PRI. Potem przeniósł się do partii Rewolucja Demokratyczna. Działał we władzach lokalnych stanu Tabasco, z którego pochodzi, ale nie udało mu się zostać jego gubernatorem. W 2000 r. został za to burmistrzem miasta Meksyk i wtedy zaczął zdobywać polityczną popularność. Później dwukrotnie startował w wyborach na prezydenta kraju, ale za każdym razem przegrywał.
Udało się za trzecim razem, bo tym razem wiedział, jak wykorzystać nastroje społeczne i nienawiść do obecnego prezydenta. Grając na tych sentymentach, sięgnął po zwycięstwo jako ten, który nie miał jeszcze szansy rządzić. AMLO jest polityczną zagadką. Trudno stwierdzić, czego można się po nim spodziewać. Nadzieje społeczeństwa wobec 64-letniego polityka są z pewnością ogromne. W kampanii obiecał walkę z ubóstwem, korupcją i przemocą. Analitycy amerykańskiego think tanku Council for Foreign Relations spodziewają się twardszego stanowiska wobec Trumpa, który swoją polityką naraża Meksyk na potężne straty gospodarcze. Wielu zwolenników Lópeza Obradora wierzy, że niczym Mesjasz przyniesie krajowi uzdrowienie. Jeśli chce to zrobić, czeka go mnóstwo pracy. ©℗