Wiele się mówi o podobieństwach między Polską i Węgrami. Komentatorzy jednym tchem wymieniają Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego, którzy nie tylko żywią do siebie sympatię, ale też inspirują się wzajemnie we wprowadzaniu nieliberalnej demokracji. Ale mimo podobieństw ważniejsze okazują się różnice.

Trudno na pierwszy rzut oka zrozumieć, dlaczego przeciwko Polsce tak szybko uruchomiono art. 7 TUE, gdy krytykowane od dawna Węgry przez lata skutecznie unikały tej procedury. Jeszcze ciekawsze jest pytanie, dlaczego to w Polsce można pokładać więcej nadziei na przywrócenie zasad demokratycznych, gdy bratankom może się to nie udać jeszcze przez dekady.
Złamanie demokratycznych zasad przy wprowadzaniu zmian w sądownictwie z pewnością jest jednym z krytycznych elementów nieliberalnej zmiany w Polsce. W żadnym ze środkowoeuropejskich państw uzurpacja władzy nie zaszła tak daleko. Nawet na Węgrzech zmian w prawie nie przeprowadzano dotąd z pogwałceniem demokratycznych reguł. Owszem, Orbán wymienia sędziów, ale nie robi tego na taką skalę, jak próbuje to zrobić PiS. Z pewnością Fidesz ma do tego mandat demokratyczny, bo od trzech kadencji zyskuje konstytucyjną większość dwóch trzecich głosów i zapowiada w wyborach dokładnie to, co następnie próbuje przeprowadzić.
W przypadku Polski krytyka dotyczy przede wszystkim braku reguł, na podstawie których dochodzi do zmian. Nawet suweren nie kupił haseł o woli powszechnej, bo wie, że w wyborach nie na taką zmianę się z PiS umawiał. Stąd protesty przeciw reformom, choć w badaniach opinii publicznej przeważają głosy im przychylne. Kiedy reformy stają się niepopularne, każdy rząd tłumaczy, że gdzie indziej robią to samo. Argumenty te nie mają związku z polską rzeczywistością. Węgry, przygotowując nowy pakiet zmian w sądownictwie, który wprowadzi nieznany tu wcześniej sąd administracyjny, nie zamierzają usuwać, a jedynie dodawać sędziów do systemu. Intencja niby ta sama, a jednak to Polsce łatwiej postawić zarzut zamachu na demokrację.
W raporcie węgierskiego think tanku Political Capital „Nieliberalna demokracja w V4” czytamy nawet, że w kwestii sądownictwa Polska wyprzedziła Węgry. I choć w wielu innych sprawach demokracja pod rządami Orbána ma się gorzej niż w Polsce, to właśnie sądy są obszarem, w którym „dyktator”, jak półżartem zwraca się do niego Jean-Claude Juncker, nie łamie demokratycznych reguł. Węgry wyznaczają jednak trend dla pozostałych państw Grupy Wyszehradzkiej w innych kwestiach.
Język autorytarnego populizmu rozpowszechnia się z Budapesztu do Warszawy, ale też do Bratysławy i Pragi, gdzie zamiast praw mniejszości państwo bierze w obronę przywileje większości. Atak na media zmiótł niedawno kolejny ważny tygodnik „Heti Válasz”, który nie stronił od krytyki liberalnego kosmopolityzmu. Do stopniowego przejmowania rynku medialnego przez premiera dochodzi w Czechach, a słowackie media publiczne – cieszące się dotąd sporą niezależnością – rozpoczynają czystkę przypominającą zmiany w TVP. Wspomniany raport pokazuje, że dążąc do nieliberalnej demokracji, politycy sięgają po hasła i sformułowania, z których korzysta na co dzień Władimir Putin.
Na efekty nie trzeba długo czekać. Badania opinii publicznej publikowane w maju przez słowacki instytut Globsec jasno pokazują, że zwłaszcza młodzi – szczególnie w Polsce – odwracają się od kierunku prozachodniego i zaczynają wyrażać dziwną nostalgię za rozwiązaniami, przed którymi ma nas bronić obecność w NATO i UE. To akurat wyróżnia Polskę na minus, ponieważ w pozostałych krajach regionu akurat przybywa, a przynajmniej nie ubywa młodzieży o prozachodniej orientacji.
Za to na plus wyróżnia Polskę poziom korupcji. Jej skala, z jaką można się zetknąć na Węgrzech, w Polsce byłaby nie do pomyślenia. Nie bez powodu w rankingu transparentności Węgry są o 30 pozycji za Polską. Niemniej wraz z centralizacją władzy i środków w jednych rękach pokusa przywłaszczenia środków publicznych będzie rosła. Zwłaszcza gdy po latach prosperity przyjdą trudniejsze czasy i każdy będzie myślał, jak zachować dotychczasowe przywileje. Zresztą nawet w czasach dobrobytu kieszenie polityków będą się pogłębiać, jeśli zabraknie efektywnych narzędzi kontrolnych. A właśnie w tym kierunku zmierzamy.
Tym bardziej że od tego, jak długo będzie trwał nieliberalny trend, zależy, jak bardzo osłabi demokrację. Dotychczas nie doczekaliśmy się demokratycznego odbicia w wyborach powszechnych. Dlatego słuszne są wątpliwości, czy można to rzeczywiście zrobić. Zwłaszcza że po brexicie nieliberalni demokraci święcą dziś triumfy we Włoszech, a niebawem tej fali mogą poddać się kolejne demokracje.
Na razie przed kompletnym upadkiem demokracji Polaków chroni różnorodność instytucji, które nie uległy zakusom władzy. Na plus należy zaliczyć prezydentowi Andrzejowi Dudzie fakt, że nałożył weto na ustawę o regionalnych izbach obrachunkowych. Gdyby stała się prawem, rząd zlikwidowałby autonomię samorządów. Różnorodne i niezależne media, NGO i skala zatrudnienia w sektorze prywatnym, który generuje większość wpływów do kasy państwa, to prawdziwe skarby demokratycznej Polski, nie mniej istotne niż niezależne sądy.