U podłoża buntu przeciw elitom, populizmu i "nacjonalizmu krwi i rasy", leży głód poczucia wspólnoty, niezaspokojony w zatomizowanych społeczeństwach Zachodu - uważa profesor teorii politycznej na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie Joshua Mitchell.

Ostrzega, że ignorowanie przyczyn rebelii i narzucanie ludziom przez zglobalizowany establishment kosmopolitycznych idei otwartych granic grozi dochodzeniem do władzy radykalnych, autorytarnych nacjonalistów.

"Problemem nie jest populizm. Globalne elity wmawiają nam, że buntujący się przeciw nim ludzie są irracjonalni. Tymczasem prawdziwym problemem jest to, że wszyscy musimy żyć w jakimś miejscu. Musimy mieć dom. A kosmopolityczna mentalność, która dała nam Unię Europejską i ideę światowego rządu, tego nie dostrzega" - powiedział w rozmowie z PAP Mitchell, jeden z czołowych uczestników konferencji na temat kryzysu demokracji na Zachodzie, która odbyła się w dniach 8-9 czerwca w Tocqueville we Francji.

Mitchell zastrzegł się, że nie kwestionuje wcale sensu istnienia UE, NATO i innych ponadpaństwowych organizacji, ale powinny one być traktowane "jako uzupełnienie, a nie jako substytut" - czyli coś, co miałoby w przyszłości zastąpić państwo narodowe.

Ludzie potrzebują bowiem utożsamienia się ze wspólnotą, począwszy od rodziny, następnie lokalnej społeczności związanej więziami sąsiedzkimi, religijnymi lub etnicznymi, aż po wspólnotę narodową.

Globalistyczne elity tymczasem, zgodnie z lewicową "identity politics" (polityką tożsamościową), oferują ludziom identyfikację ze zbiorowościami wyodrębnionymi na podstawie ich historycznych krzywd i dyskryminacji, jak kobiety, mniejszości rasowe, czy mniejszości seksualne, które chronić ma państwo. Zdaniem Mitchella w USA było to w pełni uzasadnione w odniesieniu do Afroamerykanów, rzeczywiście skrzywdzonych, ale rozciągnięcie zasady specjalnych praw na pozostałe grupy, w każdym razie obecnie, nie ma sensu, a nawet jest swego rodzaju "zdradą społeczności afroamerykańskiej, która w istocie potrzebuje całej naszej uwagi".

"Ludzie czują się nieswojo w gorsetach tych (proponowanych przez +identity politics+) +tożsamości+ i w rezultacie zamykają się w sobie, izolują się od siebie i tracą zainteresowanie dla budowania świata razem. Mają dość życia w świecie, gdzie globalni menadżerowie zajmują się wszystkim, bo nie chcą w istocie naszego politycznego zaangażowania, tylko chcą, by nasze życie było coraz węższe i samotne - mamy być tylko zadowoleni z naszego konta na Facebooku" - mówi profesor.

Naturalna, jego zdaniem, identyfikacja z zamieszkiwanym terytorium, nie oznacza, że Mitchell opowiada się za zamykaniem granic przed imigrantami, w tym z krajów o zdecydowanie odmiennych kulturach. Ci ostatni powinni jednak asymilować się w nowym kraju, a nie żyć osobno w swoich etniczno-religijnych enklawach. "Nie wierzę w multikulturalizm. Moi przodkowie przybyli do USA z Libanu i zawsze byliśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami. Kraje europejskie z kolei powinny oczywiście przyjmować imigrantów, którzy naprawdę są w potrzebie, ludzi starających się o azyl, prześladowanych za swe przekonania religijne, itd. Ale pomysł, że będziemy przyjmować wszystkich tylko dlatego, że wstydzimy się tego kim jesteśmy, jest absolutnie głupi. Martwi mnie, że narody europejskie wstydzą się powiedzieć, że są dumne ze swego dziedzictwa" - mówi Mitchell, czyniąc aluzję do poczucia winy mocarstw zachodnich za imperialny kolonializm.

Profesor zwrócił uwagę, że jeśli imigranci się nie asymilują, to "wyobcowani, samotni autochtoni, nie zaangażowani aktywnie w rządzenie krajem, demonizują innych", co stwarza pożywkę dla "pewnego rodzaju zauroczenia nacjonalizmem albo etnonacjonalizmu, który, jak sądzę, będzie wielkim zagrożeniem w przyszłości".

W artykule w magazynie "Politico", opublikowanym na krótko przed wyborami prezydenckimi w USA w 2016 r. i analizującym bunt mas przeciw elitom, populizm amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa i jego ideologicznych krewnych w Europie, Mitchell obszerniej zarysował niebezpieczeństwo takiego nacjonalizmu, który może zastąpić "obywatelski, odpowiedzialny patriotyzm".

"Niepokojące jest, że to potężne rosnące niezadowolenie ze statusu quo, zarówno w Europie, jak i gdzie indziej, może zdegenerować się do postaci niegodziwego nacjonalizmu opartego na rasie, etniczności albo religii. Aby temu zapobiec, musimy znaleźć sposób obudowania nowymi ideami starej koncepcji suwerenności, a dokładnie ideą, że państwo narodowe i jego obywatele mają znaczenie. Jeżeli nie znajdziemy sposobu ugruntowania nacjonalizmu na zdrowym rozumieniu, czym jest państwo liberalne, czym się zajmuje i czego oczekuje od obywateli, żeby dobrze działało, przeważy – znowu - mroczny nacjonalizm, oparty na krwi i religii" - ostrzegł amerykański profesor.

Czy jednak polityka Trumpa oddala taką groźbę i uśmierzy rebelię, przynajmniej w USA? Kontrowersyjny amerykański prezydent przymyka granice kraju i przywraca bariery handlowe, ale czy pomaga w ten sposób ofiarom globalizacji?

"Trump zwrócił uwagę na fakt, że globalizacja nie działa na korzyść wszystkich. Zarówno Demokraci, jak i Republikanie opuścili Amerykanów z klasy średniej i niższej i tylko Trump poruszył problem, o którym wiedział każdy z wyjątkiem elit, że jest problemem realnym. Nie wiemy, czy renegocjacja układów handlowych zadziała, ale wiemy, że to, co robiliśmy dotąd, nie działało" - powiedział.

Według Mitchella dotychczasowy międzynarodowy ład handlowy nie polega zresztą de facto na wolnym handlu.

"Dokumenty na temat wolnego handlu zostały opracowane przez regulatorów krajowych razem z ponadnarodowymi korporacjami tak, żeby te ostatnie otrzymały preferencyjne dla siebie warunki. W efekcie tzw. porozumienia o wolnym handlu to nowy protekcjonizm. Chronią one globalne korporacje i stwarzają bariery dla małych firm" - powiedział profesor.

Tomasz Zalewski (PAP)