Są państwa, którym wcale nie zależy na tym, żeby historyczne spotkanie Donalda Trumpa i Kim Dzong Una zakończyło się porozumieniem.
Tego, by Korea Północna pozostawała państwem rozbójniczym, które co i rusz grozi użyciem broni jądrowej, nie chce nikt. Tym bardziej nikt nie chce, by jej denuklearyzacja odbyła się z użyciem siły, bo to oznaczałoby w najlepszym razie setki tysięcy albo miliony zabitych, a w gorszym – początek trzeciej wojny światowej. Teoretycznie więc wszystkie państwa w regionie powinny być zainteresowane, by jutrzejsze spotkanie Donalda Trumpa i Kim Dzong Una zakończyło się porozumieniem. Tymczasem wcale tak nie jest.
Poza zasadniczą różnicą zdań między nimi dwoma – Trump chce, by Korea Północna całkowicie zrezygnowała z broni jądrowej, Kim nie chce się jej pozbyć, bo jest jego gwarancją bezpieczeństwa – istnieje cały szereg innych czynników, które powodują, że część państw wolałaby, by singapurski szczyt zakończył się spektakularnym fiaskiem. Choć oczywiście głośno tego nie mówią.
To, że i Trump, i Kim liczą na to, iż osiągną przynajmniej minimalne zbliżenie stanowisk, które będą mogli ogłosić jako sukces, jest zrozumiałe. Amerykański prezydent dlatego, że potrzebuje spektakularnego osiągnięcia w polityce zagranicznej. Chce pokazać, że w sprawie powstrzymania nuklearnych ambicji Pjongjangu potrafi zrobić więcej niż wszyscy jego establishmentowi poprzednicy. Po pierwsze dlatego, że północnokoreańskie rakiety faktycznie mogą zagrażać zachodniemu wybrzeżu USA, a po drugie, być może naprawdę liczy na Pokojową Nagrodę Nobla.
Co do motywów Kima jest więcej spekulacji – być może realnie przestraszył się tego, że Stany Zjednoczone mogą dokonać prewencyjnego ataku, być może ostatnia runda ONZ-owskich sankcji mocno daje się we znaki północnokoreańskiej gospodarce, być może uznał, że obecny model państwa nie ma racji bytu i konieczne jest otwarcie na świat, takie jak kiedyś zrobiły Chiny. Nie można też wykluczyć, że pokojowe gesty są z jego strony tylko blefem i chce oszukać świat, jak kiedyś zrobił to jego ojciec – biorąc pomoc gospodarczą i kontynuując potajemnie program jądrowy.
Spośród państw trzecich największe nadzieje w związku ze szczytem ma Korea Południowa. Jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że w przypadku hipotetycznego konfliktu zbrojnego to ona będzie bezpośrednio zagrożona, ponieważ Pjongjang oprócz broni jądrowej dysponuje sporym arsenałem konwencjonalnym. – Administracja Moon Jae-ina, od kiedy przed rokiem objął on urząd, zainwestowała mnóstwo kapitału politycznego w to, żeby poprawić sytuację na Półwyspie Koreańskim. Wykonała wiele działań mediacyjnych, jak choćby niedawno, gdy Trump ogłosił, że odwołuje szczyt – już dwa dni później Moon pojechał i spotkał się z Kimem. Względem szczytu Korea Południowa nie ma konkretnych oczekiwań – będzie zadowolona, że się odbędzie i być może rozmowy będą kontynuowane, bo to jest spójne z jej wizją, że problem należy rozwiązywać dyplomatycznie i z zaangażowaniem wielu państw – powiedział DGP Oskar Pietrewicz, ekspert od spraw koreańskich, analityk programu Azja i Pacyfik w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.
Jednocześnie południowokoreański prezydent bierze na siebie część ryzyka związanego z tym, że ufa w dobre intencje Kim Dzong Una, a w przeszłości Korea Północna już nieraz bezwzględnie wykorzystała zbytnią naiwność prezydentów Południa. Pietrewicz zwrócił też uwagę na to, że Seul jest w podwójnie trudnej sytuacji, bo z jednej strony musi się liczyć z tym, że Pjongjang, robiąc pojednawcze gesty, znowu go ogra, ale z drugiej – obawia się, że Stany Zjednoczone, czyli najważniejszy sojusznik, nie będzie się z nim konsultował i może pójść na ustępstwa kosztem bezpieczeństwa Korei Południowej, np. zmniejszając liczbę stacjonujących tam amerykańskich żołnierzy.
W podobnej sytuacji jak Korea Południowa znajduje się Japonia, która też jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i też znajduje się w zasięgu północnokoreańskich rakiet. Podejście Tokio do rozmów z kim Dzong Unem jest jednak zupełnie inne. – Od momentu objęcia władzy przez Donalda Trumpa premier Shinzo Abe robił wszystko, by pogłębić współpracę z USA i w kwestiach relacji z Koreą Północną był zwolennikiem maksymalnej presji dyplomatycznej i gospodarczej. Kiedy pojawiły się sygnały odprężenia dyplomatycznego, było to nie po myśli władz japońskich, zwłaszcza że są one pomijane przy rozmowach i nie mają pewności, że ich punkt widzenia będzie brany pod uwagę. Wydaje się, że Japończycy trochę nie mają pomysłu, co zrobić z tą sytuacją – stwierdził Oskar Pietrewicz.
Jeszcze większe obawy w związku ze szczytem mają Chiny, będące głównym sojusznikiem władz w Pjongjangu. Pekinowi zależy na stabilizacji i status quo, więc nuklearne groźby Kima nie były mu na rękę, a chińska presja ekonomiczna była jednym z czynników, które skłoniły północnokoreańskiego dyktatora do rozmów. Zarazem scenariusz, w którym to Donald Trump będzie głównym rozgrywającym w Azji Wschodniej, a nie Xi Jinping, jest dla Chin jeszcze gorszy.
– Chińczycy obawiają, że Korea Północna będzie starała się wyrwać z bardzo mocnej w ostatnich kilkunastu latach chińskiej pętli gospodarczej, że będzie szukała może nie pełnego uniezależnienia się, ale jakiegoś innego punktu oparcia. I wiedzą, że jeśli dojdzie do jakiegokolwiek porozumienia na Półwyspie Koreańskim bez nich, będzie ono dla nich złe. Stąd chińska aktywizacja dyplomatyczna, zorganizowanie dwóch szczytów z Kimem, bo Chiny chcą pokazać, że są państwem, którego absolutnie nie można w rozmowach pomijać – uważa Pietrewicz.
Sukcesu szczytu w Singapurze nie chce też Rosja, która tak samo jak Chiny podejmuje w ostatnich tygodniach działania, by pokazać swoje znaczenie i nie dać się zepchnąć do roli biernego obserwatora. Przykładem tego była choćby niedawna wizyta szefa dyplomacji Siergieja Ławrowa w Pjongjangu.
– Aktywność Rosjan raczej nie jest efektem tego, że mają jakiś pomysł na to, co się dzieje na Półwyspie Koreańskim, tylko jest reakcją na aktywność innych. Ze strony rosyjskiej istnieje zarówno obawa, że Amerykanom może się coś udać, jak i nadzieja, że się na tym potkną. Wtedy to fiasko będzie można sprzedać jako winę Amerykanów. Rosyjska dyplomacja już zresztą zaczęła tę grę – Władimir Putin mówił, że Korea Północna zrobiła wiele ustępstw, niszcząc poligon atomowy, rezygnując z przeprowadzania testów, a Amerykanie jeszcze nic – zwrócił uwagę ekspert PISM.
Na razie jednak i Japończycy, i Chińczycy, i Rosjanie mogą tylko się przyglądać, jaki będzie efekt jutrzejszego szczytu.
Największe nadzieje w związku ze szczytem ma Korea Południowa