Przed PiS kluczowa decyzja: powrócić do rewolucji czy konsumować owoce zwycięstwa. Jeśli partia postawi na walkę, trzeba zadać pytanie o sens powołania na premiera Mateusza Morawieckiego. Oraz o to, czy rewolucyjne ugrupowanie może na dłuższą metę dobrze rządzić.
Rzeczniczka PiS energicznie zaprzeczyła mojej informacji, że partia rozważa powrót do tematu dekoncentracji mediów. Możliwe, że chodziło jej tylko o moment, w którym miałoby to nastąpić. Wakacje mają upłynąć bowiem w błogim spokoju, nie należy więc przedwcześnie ujawniać odleglejszych planów. Ale może bliski dania dekoncentracji zielonego światła Jarosław Kaczyński jeszcze się waha. Jeśli ostatecznie się na to nie zdecyduje, nie chce, aby zostały po jego rozterkach ślady.
Rewolucja czy równowaga
Gdyby temat pojawił się, zgodnie z moimi ustaleniami, na jesieni, mielibyśmy powrót do konceptu rządzącej prawicy jako ugrupowania forsującego rewolucyjne prawa. Rozstano się z tym wizerunkiem po przyjęciu ustaw sądowych. Stało się tak z wielu powodów, choćby niepewności co do stanowiska prezydenta, który okazał skłonność do wetowania i narzucania własnych rozwiązań. Ale przede wszystkim dlatego, że zdecydowano się na zmianę strategii. Nowy premier Mateusz Morawiecki miał wygasić w kraju gorączkę zmian, skierować uwagę Polaków na sprawy gospodarcze i poszukać porozumienia z Zachodem, przede wszystkim z UE.
Dlaczego politycy PiS wracają do dawnych pokus? Po pierwsze, dlatego że temat mediów naprawdę ich uwiera. Można go sprowadzić do groteskowego narzekania na „Fakt”, że skompromitował posła Stanisława Piętę. Albo do żalu na TVN, że niemal organizuje demonstracje przed Sejmem. Przywołuje się jednak poważniejsze przykłady. Politycy PiS niedawną zbyt natrętną debatę Onetu w sprawie zasadności działania stałej bazy amerykańskiej w Polsce odebrali jako przedkładanie niemieckiego interesu ponad własny przez medium należące do obcego wydawcy. Kontrargumentem jest to, że liczy się nie narodowość tegoż wydawcy, lecz opcja polityczna dziennikarzy, często bardzo krytycznych wobec tego rządu.
Naturalnie rewolucyjne metody rzadko bywają klarowne i pozbawione ryzyka. Kiedy chciano przebudowywać sądy, internet pełen był entuzjastycznych okrzyków zwolenników prawicy, jak to w końcu oczyszcza się stajnię Augiasza. Rzecz w tym, że prawie żaden z zapisów z pakietu nowych ustaw nie zawierał lekarstw na przewlekłość postępowań czy złe prowadzenie się sędziów (poza wzmocnieniem sądownictwa dyscyplinarnego). Koncentrowano się przede wszystkim na powiększaniu wpływu polityków (obozu rządowego) na personalia. Możliwe, że ten wpływ miał rozwiązać jakieś bolączki, ale też wzmagał ryzyko pojawienia się innych, przede wszystkich dyspozycyjności sędziów wobec rządzących.Ale można też na to spojrzeć inaczej. PiS przypisuje się zamiar totalnej przebudowy społeczeństwa – trochę zgodnie z własnymi teoriami tej partii dotyczącymi tego, co jest najważniejsze dla Polaków (obrona państwa narodowego, tradycyjny patriotyzm), a trochę w zgodzie ze światowymi trendami. Te same nurty kazały ostatnio Włochom odrzucić stare elity powiązane z Unią Europejską.
Tymczasem najbardziej realistyczni politycy obozu rządowego nie są takimi maksymalistami, aby wierzyć w całkowitą przemianę społeczeństwa. Kiedy trwała bitwa o sądy, bliski współpracownik Kaczyńskiego tłumaczył mi: „Prawie wszyscy sędziowie są przeciw nam. Inny skład Krajowej Rady Sądownictwa trochę zmieni układ sił w sądownictwie. Ale my i tak nie będziemy nim sterować. Co najwyżej nasze racje będą trochę bardziej słuchane”.
Nietrudno zauważyć, że myślał kategoriami nie tyle jakości instytucji, ile nowego podziału wpływów. Czy jednak tak nie myślą wszyscy politycy? Czy obrona starego modelu sądownictwa przez obóz liberalny nie wynikała także z przekonania, że obecna opozycja sprawuje tam rząd dusz? Oczywiście w wizji sądownictwa totalnie antyprawicowego jest sporo przesady, a recepta jego „poprawiania” obciążona potężnym ryzykiem psucia zamiast naprawy. Ale w PiS wierzy się i w diagnozę, i w receptę.
Zalety nieustannej bitwy
Ten sam polityk wykładał mi teraz racje za dekoncentracją mediów. „Ustawa, która leży w szufladach ministerstwa, nie zakłada wywłaszczania podmiotów należących do kapitału zagranicznego. Zakłada tylko korektę rynku, tak żeby zwalczający nas permanentnie TVN nie zgarniał jak teraz 40 proc. reklam, bo jest brokerem dla innych stacji”.
Także i tym razem mówi się więc o powiększaniu stanu równowagi. Oczywiście można dyskutować, na ile to sensowne, skoro media publiczne zostały przejęte w brutalnej formie, a drugiego wielkiego akwizytora reklam, Polsat, skłoniono do mniejszej antyrządowości bez używania antymonopolistycznych procedur. Przypuszczalnie wystarczyły zakulisowe targi z Zygmuntem Solorzem prowadzącym w Polsce różnorodną aktywność biznesową. Trudno też ocenić stopień ucywilizowania ustawy dekoncentracyjnej bez precyzyjnej znajomości jej przepisów. Nie wiemy, jakie „represje” mają dotykać podmioty zagarniające na rynku „zbyt wielki kęs”. Czy w żadnym wypadku ma nie dochodzić do wymuszonych przez prawo zmian własnościowych? Niemniej argumenty obozu rządowego powinny być przynajmniej wysłuchane.
Nie wyklucza to innych motywów, które mogą skłonić PiS do powrotu do rewolucji. Jej wyrzeczenie się oznacza dziś utrwalenie się sytuacji sprzyjającej wewnętrznym sporom i intrygom w obozie rządowym, barwnie opisywanym przez opozycyjne gazety. Sprzyja także demobilizacji elektoratu, bo nie wskazuje mu się do końca kadencji istotnych celów. A to w ustawicznej walce z kimś PiS zyskiwał zastępy zwolenników. Jednych przeciągał na swoją stronę, innych porażał skutecznością legislacyjnego walca.
To zapewne również recepta na neutralizację własnych radykałów. Plotki o tworzeniu nowej formacji pod auspicjami Radia Maryja wydają się co najmniej przedwczesne. Ojciec Tadeusz Rydzyk szczerze wspiera Antoniego Macierewicza i Jana Szyszkę, lecz przede wszystkim szuka drogi do wymuszania na rządzie darowizn i przywilejów. Nie zmienia to faktu, że to na falach Radia Maryja Macierewicz pytał niedawno, czy w kraju rządzi polska konstytucja czy wola Komisji Europejskiej. W zgiełku nowej bitwy takie głosy straciłyby sens.
Szeregi zostałyby wyrównane, uspokojono by cichych malkontentów (uważa się za takiego choćby ministra Zbigniewa Ziobrę). Równocześnie bitewna atmosfera wyciszyłaby debaty o moralności wielu pisowskich nominatów, o zawłaszczaniu państwa itd.
Na dokładkę perspektywa skoncentrowania się na gospodarce pokazała swoje mniej piękne strony. Socjalne gesty premiera i chlubienie się budżetową nadwyżką uruchomiły protest niepełnosprawnych. Rząd przy wielu doraźnych sukcesach nie ma dziś pewności, jaki będzie ostateczny ekonomiczny bilans 2018 r., a potem całej kadencji. Powrót do dzielącej polityki, bo opozycja instynktownie stanęłaby za zagrożonymi mediami, odwracałby uwagę od tych zagadnień. Pytanie, czy na lidera nowej batalii nadawałby się Morawiecki, ale zapewne centrum starcia stałby się parlament. Powróciłyby pierwsze lata rządów. Czyszczenie pola stałoby się czymś permanentnym. Zwłaszcza że nowych projektów pozytywnych czy budujących instytucje PiS nie ma już za wiele.
Po co Polsce Europa
Tyle o ewentualnych przesłankach przemawiających za ofensywą. Ale przecież Morawiecki miał być premierem dialogu z Europą. Co więcej, ten dialog trwa. Politycy PiS niecierpliwią się, że Frans Timmermans mnoży żądania w sprawie reform sądowych, że nie zadowala się kosmetyką, pytając o „upolitycznienie” KRS. Tłumaczą to choćby jego ambicjami – by pozostać w Komisji Europejskiej, chce mieć na swoim koncie jakiś sukces. Z kolei „Gazeta Wyborcza” niepokoi się ewentualnym cynizmem szefa KE Jeana Claude’a Junckera, który może „sprzedać” sprawę polskiej praworządności. Organizuje więc akcję wysyłania do niego petycji przez liberalną opozycję.
Czy dialog z UE nie jest nam potrzebny? Z pewnością wiele środowisk prawicowych świetnie się czuje w atmosferze totalnej wojny z europejskimi instytucjami, zresztą naprawdę drażniącymi swoją ignorancją, arbitralnością, stosowaniem różnych standardów. Ale Kaczyński wiedział, co robi, stawiając na dyplomację Morawieckiego i Jacka Czaputowicza. Nie tylko dlatego, że podobno – w co nie bardzo wierzę – rozważa wejście do Europejskiej Partii Ludowej, co wymagałoby dostosowania się do europejskiego mainstreamu w wielu sprawach.
Powody zmiany są głębsze. Prezes wciąż rozumie, że budowanie sojuszu z premierem Węgier Victorem Orbánem nie wystarczy, choć czasem się przydaje. Można okazywać sympatię nowym siłom w Europie, choćby włoskim populistom zagrożonym dyktatem starej Unii. Ale to oni przebąkują o rozluźnieniu gorsetu sankcji przeciw Rosji, zaś Orbán mówi to samo od dawna. Podważenie dotychczasowego porządku nie ma dla Polski samych powabów, tak jak nie miało podważenie ładu wersalskiego w latach 1938–1939.
Problem w tym, że w tych sprawach nie wystarczy taktyczna elastyczność. Pewien wysoki urzędnik polskiego MSZ tłumaczył mi, że największe frakcje w Parlamencie Europejskim potrzebują takich wrogów jak Węgry czy Polska, bo są wypalone, pozbawione celu, zwłaszcza w świetle porażek – szybszej federalizacji Europy czy otwartej polityki wobec imigrantów. To im podlizuje się Timmermans. I to jest prawda. Ale nie cała prawda.
Można się do woli powoływać na to, że w wielu krajach zachodnich mandat sędziów pochodzi od polityków, a odpowiednik Krajowej Rady Sądownictwa też jest powoływany przez parlament. Zachodni politycy mogą się nie orientować w polskich kontekstach, ale zauważyli, że PiS zabiegał o swój wyłączny wpływ na politykę kadrową w sądach. Teoria powiększania równowagi między różnymi środowiskami może już do cudzoziemców nie przemawiać. Podobnie jest z mediami. To prawda, że ustawy antymonopolistyczne pilnują medialnego ładu w wielu państwach. Ale kontekst „karania” mediów opozycyjnych w Polsce się nasuwa, nawet jeśli są one agresywne i pozbawione obywatelskiej odpowiedzialności. W oczach wielu środowisk zachodnioeuropejskich polska prawica chce sobie pomagać łokciami w utrzymaniu władzy.
Można z tą wiedzą zrobić co się zechce, ale warto dostrzec, że tak nas widzą. Nie wszystko jest tu pretekstem. A dochodzi Ameryka, na której zależy nam szczególnie. Tamtejsi prawnicy nie pojmują, jak można zmienić cały skład Sądu Najwyższego, a administracja w Waszyngtonie nie rozumie, jak można „robić krzywdę” amerykańskiemu inwestorowi w TVN. Politycy PiS przekonują mnie, że dekoncentrację przeprowadzi się w rękawiczkach, inaczej niż wtedy, kiedy Krajowa Rada Radiofonii karała tę stację za wyemitowany materiał. Powodzenia w eksperymentowaniu. Już raz się sparzył polski rząd na reakcji USA – w kwestii ustawy o IPN.
Pytanie do boga wojny
A jest też kontekst krajowy. Rewolucja to nowa wojna polsko-polska, rządzenie w cieniu manifestacji, wymiana ciosów. Powrót do roli partii radykalnej. Czy sterując takim ugrupowaniem rządzi się równocześnie dobrze krajem? Z moich rozmów z rozsądnymi politykami rządowymi, także ministrami, wynika, że niekoniecznie. Atmosfera wojny pogłębia nerwowość, bo jaki inny nastrój może panować w oblężonej twierdzy? Wszystko robi się pod publiczkę. Po okresie wzmożenia następuje zmęczenie. Fachowcy przegrywają z tymi, którzy głośniej krzyczą.
Okładka magazyn / Dziennik Gazeta Prawna
Kaczyńskiemu przypisuje się rolę boga wojny, który świetnie się w takiej atmosferze czuje. I dla swoich złowrogich celów ją podsyca. Z pewnością wiele razy korzystał z politycznych batalii jako środka mobilizowania Polaków. Ale jeśli w PiS ktoś rozumie związane z tym zagrożenia, to wciąż jednak on. Stąd zmiana premiera. To była korekta, ale – powtórzmy – także próba stosowania nowej strategii w kraju i za granicą. Bałbym się raczej, co będzie, kiedy po przywództwo prawicy sięgną w przyszłości inni ludzie.
I na koniec osobista uwaga. Zmasowana opozycja dawnego mainstreamu ma dla PiS tyleż wad, ile zalet. Jej argumenty często wręcz mobilizują elektorat wokół rządu. Trudno być za to zachwyconym wojenną atmosferą budowaną dziś nie tylko przez media rządowe, lecz i opozycyjne. TVN bywa chwilami centralą antyrządowej kampanii, a nie telewizją nastawioną na informowanie. Ale też w kraju, gdzie policja legitymuje idącą spokojnie kobietę za okrzyk na spotkaniu z marszałkiem Sejmu, bałbym się przycinania najbardziej agresywnych mediów. Bo często w toporny sposób, ale jednak, patrzą władzy, zdobywającej dziś kontrolę nad kolejnymi instytucjami, na ręce.