Ogromna większość ludzi na świecie nie ma różnych rzeczy. Prywatnego samolotu. Posiadłości w Mar-a-Lago. Ładnego mieszkania w dobrej dzielnicy. Stałej pracy. Markowych ubrań. Porządnej edukacji. Dostępu do internetu. Wspólnoty. Sensu życia. Domu. Wolności. Sprawczości. Pokoju. Leków na malarię. Kończyn. Jedzenia. Wody. Szans na przetrwanie pierwszych miesięcy po urodzeniu.

Globalnie rzecz ujmując, to właśnie brak, uporczywy, męczący i często śmiertelny brak, definiuje kondycję ludzką. Tak jest w krajach kiedyś zwanych Trzecim Światem – ale także i u nas, w miejscach całkiem nieźle dających sobie radę. Nawet mieszkańcy Warszawy mają poczucie braku – rzadziej wody, częściej stabilności sytuacji życiowej, poczucia bezpieczeństwa, wolnego czasu, nadziei. Rosnące nierówności w bogatszych społeczeństwach uwypuklają wszelkie braki – wystarczy spojrzeć w górę społecznej drabiny, żeby wyraźniej dojrzeć, czego brakuje na dole, i zacząć każdy brak odczuwać bardziej dotkliwie, bo oglądamy go przez pryzmat niesprawiedliwości.
A więc brak, brak jest wszędzie, także u nas. Tymczasem w ramach wrednego psikusa, który płatają nam psychologia ludzka do spółki z kapitalizmem, naszą drugą największą zmorą w zachodnich społeczeństwach stał się nadmiar. Borykając się z brakiem, wpadamy w szpony nadmiaru, który atakuje nas ścichapęk i równolegle z brakiem odbiera nam dobre życie. O ile jednak brak ma wmontowany w siebie mechanizm ucieczki (pozbyć się go, mieć, wreszcie mieć! – krzyczy dusza), o tyle nadmiar takowego nie ma. I dlatego wciąga nas w siebie podstępnie jak złowieszcze bagno z mlecznej czekolady – trudno się skoncentrować na tym, że się tonie, gdy człowiek jest pochłonięty zjadaniem tego, co go wciąga.
Weźmy jedzenie. Mamy go za dużo. Tak dużo, że (wedle raportu IMechE) połowę, rocznie jakieś 2 mld ton, wyrzucamy do śmieci. Nadprodukcja ma ogromny ślad węglowy; masa wody idzie na podlewanie zbiorów, których nikt nie zje. Utylizacja odpadów jeszcze mocniej nadweręża środowisko. Świat produkuje wystarczającą liczbę kalorii, żeby wykarmić całą ludzkość, ale nie może być tak, że jest tyle, ile trzeba; u jednych ma być brak, u drugich nadmiar.
Nadmiar produkcji jedzenia szkodzi nam w skali makro, ale kreuje też ogromne zmagania na poziomie indywidualnym. Ilu z nas na Zachodzie zmaga się z otyłością, próbując bezskutecznie odsunąć od siebie atakujący zewsząd nadmiar kalorii? Jedzenie jest w wielu miejscach dostępne od ręki, ba, pcha się człowiekowi do łap w wersjach drogich, tanich i takich, którym się po prostu nie odmawia (obiad u babci). Próżno za to szukać dostępu do edukacji, wolnego czasu na sport, zdolnego do kontroli impulsów silnego charakteru, jaki często jest funkcją uprzywilejowanego wychowawczego „tła”. W Polsce, gdzie wciąż można dostać stosunkowo tanio dobre warzywa i gdzie trwają pozostałości kultury rodzinnego gotowania, nie ma jeszcze bardzo prostej zależności między biedą a otyłością – ale w USA, gdzie trzeba się zdecydować, czy kupujemy świeżą organiczną gruszkę, czy samochód, już takowa jest. Największy procent otyłych ludzi znajdziemy w najbiedniejszych stanach, takich jak Missisipi czy Arkansas. Brak (pieniędzy) skutkuje nadmiarem (tkanki tłuszczowej).
O ileż łatwiej jest, w obliczu tego nadmiaru, utyć nam, niż było naszym przodkom. A jednocześnie dziś całe swoje moralne oburzenie kierujemy przeciwko tym, którzy z nadmiarem sobie nie radzą. Kiedyś mieliśmy siedem grzechów głównych – jednak w związku z rehabilitacją pychy, rebrandingiem chciwości i zazdrości jako kapitalistycznych cnót, polityczną adaptacją gniewu do populistycznych celów i anachronizacją nieczystości to obżarstwo leniwie wysunęło się na pierwszy plan.
Neoliberalna narracja ekonomiczna przychodzi razem z pełną pułapek moralną wizją ludzkiego charakteru. Bieda (brak) jest w niej godna pogardy – człowiek biedny po prostu nie ma moralnej siły, żeby wziąć się w garść, zarobić i zostać poważnym konsumentem. Ale ta sama ideologia generuje też motywacyjną sieć kapitalizmu, która programowo osacza jednostkę nadmiarem kalorii w McDonaldzie. Jednak jeśli grasz w kapitalizm jako konsument, jeśli dasz się do owego McDonalda zaprosić i wbijasz zęby w Big Maca, również jesteś godzien pogardy – dałeś się złapać. Eksces i asceza mają swoje wyznaczone miejsca: trzeba mieć nadmiar tam, gdzie trzeba (w portfelu) i brak w należnym miejscu (w talii).
Innymi słowy, kapitalizm motywuje nas brakiem, nęci nas nadmiarem i potępia, gdy damy się złapać. A wciąga nas nie tylko nadmiar jedzenia; jesteśmy osaczeni całą masą innych nadmiarów. Nadmiar informacji, masowo produkowanej, wymyślanej i replikowanej w internecie sprawia, że zbalansowana dieta informacyjna staje się równie trudna jak sześć miesięcy na Atkinsie. Zamiast używać newsów do bycia lepszym obywatelem, zaczynamy więc używać ich dla przyjemności – w końcu fast info wchodzi prawie tak dobrze jak fast food, chociaż tak samo fatalnie wpływa na zdrowie. Nadmiar bodźców, konsekwencja ciągłego podłączenia do sieci, rozrywkowej oferty od gier komputerowych przez telewizję po Netflixa i ciągłej dostępności komórkowo-komunikatorowej wpędza nas w stan chronicznego rozproszenia. Nadmiar znajomych, magicznie rozmnożonych w mediach społecznościowych, którzy wciąż coś opisują, o coś się kłócą, sprawia, że nie możemy spokojnie przespać nocy, nie sprawdzając Facebooka, bo a nuż coś nam umknie. FOMO, Fear of missing out, a po polsku coś jak LP, czyli Lęk Przegapienia, sprawia, że wolimy się utopić w nadmiarze niż przypadkiem czegoś nie zauważyć. W takim środowisku, naznaczonym nadmiarem klików, kolorowych obrazów, fake newsów i powiadomień, świadomy obywatel zmienia się w żyjącego w wiecznym „teraz” konsumenta mikroemocji, pasywnego, łatwego do manipulacji, pogardzanego i manipulowanego przez systemowych decydentów.
Ten paradoks – że system programowo zarzuca cię nadmiarem, by zaraz pogardzać tobą za brak ascezy, za nieumiejętność wydostania się z bagna pełnego czekolady specjalnie stworzonej tak, by cię uzależniała i zatruwała twoje ośrodki racjonalnej decyzji – jest jedną z najbardziej szalonych cech późnego kapitalizmu. Im kapitalizm późniejszy, tym zresztą lepsza czekolada, bo najlepsze umysły naszego pokolenia bez wytchnienia, dzień i noc, pracują nad tym, gdzie położyć snickersa w sklepie, żebyś nie mógł dziadowi umknąć, i jak projektować interfejs, żebyś nie mógł się z urządzeniem rozstać, nawet idąc do toalety. A im czekolada lepsza, tym zajadający się nią człowiek bardziej godny pogardy – bo zależnie od jej rodzaju albo tyje, albo wpada w depresję, albo traci trzeźwe rozeznanie w rzeczywistości.
Co robić? Jak to co? Po prostu wyjdźcie z bagna. Ja też zaraz wyjdę. Za chwilę. Tylko obejrzę nowy serial w towarzystwie coli i chipsów cebulowych. Jeszcze jeden odcinek. I jeszcze jeden. No to chrup.