Stosunki między Waszyngtonem a Teheranem psują się od początku prezydentury Donalda Trumpa. I mogą być jeszcze gorsze.
Prezydent USA miał ogłosić wczoraj wieczorem (tuż po zamknięciu tego wydania DGP) decyzję w sprawie dalszego uczestnictwa w porozumieniu nuklearnym z Iranem (JCPOA). Niezależnie od tego, czy wybrał tylko przywrócenie sankcji, czy też (co mniej prawdopodobne) całkowite wypowiedzenie umowy, pewne jest, że stosunki pomiędzy obydwoma państwami się pogorszą. Ale do najtrudniejszych momentów w historii ich relacji jeszcze daleko.
Za szacha Pahlawiego panowała zgoda
– Irańczycy od kilku miesięcy uważają, że Trump już zrezygnował z tej umowy. Że nieformalnie została zerwana i przygotowują się do życia, jakby jej nie było. Uważają, że od początku celem nowej amerykańskiej administracji jest tworzenie permanentnego kryzysu w Iranie, co się zresztą udaje. Widać to na przykład na rynku walutowym, który jest kompletnie rozchwiany i Irańczycy zaczynają się bać o swoją przyszłość ekonomiczną – mówi DGP Jakub Gajda, iranista, ekspert ds. Bliskiego Wschodu w think-tanku Fundacja im. Kazmierza Pułaskiego.
Donald Trump twierdzi, że Teheran łamie postanowienia zawartego w połowie 2015 r. porozumienia i nadal potajemnie rozwija swój program nuklearny. A to jego zawieszenie było warunkiem zniesienia międzynarodowych sankcji.
Ironią losu jest fakt, że to sami Amerykanie pomagali Iranowi w uruchomieniu programu nuklearnego pod koniec lat 50., np. dostarczając mu pierwszy reaktor jądrowy i technologię do wzbogacania uranu. Wtedy jednak oba kraje były bliskimi sojusznikami. Miały dobre relacje przez cały okres rządów ostatniego szacha, Mohammada Rezy Pahlawiego, czyli od 1941 r. do jego obalenia w 1979 r.
W zimnowojennej rzeczywistości kraj taki jak Iran – ze złożami ropy naftowej, dużym potencjałem ludnościowym i strategicznym położeniem – był dla Amerykanów na wagę złota. Szczególnie że szach prowadził politykę modernizacji, westernizacji i laicyzacji kraju. W 1953 r. CIA wraz z wywiadem brytyjskim przeprowadziły w Iranie pucz, w wyniku którego obalony zostały demokratycznie wybrany premier Mohammad Mossadegh. Próbował on znacjonalizować irański sektor naftowy i zaczął być zagrożeniem dla absolutystycznych rządów szacha.
Przewrót, oceniany wówczas jako sukces amerykańskiej polityki, stał się jednak pierwszą zadrą we wzajemnych relacjach. Później ich przybywało – po części za sprawą błędów amerykańskiej dyplomacji niechcącej dostrzegać coraz brutalniejszego łamania praw człowieka i chwalącej do końca szacha, a także niedostrzegającej narastającego niezadowolenia Irańczyków, które ostatecznie przerodziło się w rewolucję islamską.
Za ajatollaha Chomeiniego był konflikt
– Wrogi stosunek władz Republiki Islamskiej do USA ma swoje źródła w czasach szacha, którego Amerykanie bezwzględnie popierali, mimo że jego polityka nie była właściwa. Jego dwór opływał w luksusy, wydawał mnóstwo pieniędzy na uzbrojenie (zresztą amerykańskie), a w tym czasie większość Irańczyków zmagała się z biedą. Do tego Amerykanie i inne kraje Zachodu wysysały z Iranu jego największe bogactwo, czyli ropę naftową. Ale trzeba podkreślić, że celem nowych władz tego kraju jest kroczenie własną drogą, bez wchodzenia w sojusze z Zachodem ani z komunistycznym Wschodem – wyjaśnia Jakub Gajda.
Pierwsze dziesięć lat po rewolucji – do śmierci jej przywódcy ajatollaha Chomeiniego w 1989 r. – były najtrudniejsze w całej historii stosunków irańsko-amerykańskich. To wówczas miał miejsce kryzys związany z zajęciem amerykańskiej ambasady w Teheranie. Przez 444 dni 52 jej pracowników było zakładnikami. Wtedy USA po raz pierwszy nałożyły sankcje na Iran, zamrażając niektóre jego aktywa.
Także w tym okresie Stany Zjednoczone dozbrajały prowadzący wówczas wojnę z Iranem Irak (co zarazem nie przeszkadzało administracji Ronalda Reagana w potajemnym sprzedawaniu broni także do Iranu w ramach operacji, która przeszła do historii jako afera Iran-Contras).
Wreszcie miał miejsce incydent, który stał się kolejną bardzo poważną zadrą w relacjach – w 1988 r. amerykański krążownik zestrzelił w niewyjaśnionych okolicznościach irański samolot pasażerski z 290 osobami na pokładzie.
Bush wyznaczył „oś zła”
– Stosunki zaczęły się poprawiać dopiero pod koniec lat 90. w czasach prezydentury Mohammada Chatamiego w Iranie i Billa Clintona w USA. Ta lekka odwilż trwała do momentu, w którym George W. Bush zaliczył Iran, obok Iraku i Korei Północnej, do „osi zła”. W zasadzie nie było ku temu konkretnych przesłanek poza tym, że zyskujący wówczas na znaczeniu politycznie i gospodarczo Teheran, idący na dodatek własną drogą, był w oczywisty sposób zagrożeniem dla amerykańskich interesów na Bliskim Wschodzie. W odpowiedzi na to Irańczycy wybrali w 2005 r. na prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, który był bardziej antyamerykański w porównaniu ze swoim poprzednikiem – wyjaśnia Jakub Gajda.
To właśnie za jego czasów Iran przyspieszył prace nad programem atomowym, a posiadanie własnej broni tego typu stało się priorytetem władz. Ahmadineżad zdobył się nawet na pewien gest wobec USA, gratulując w 2008 r. wyboru Barackowi Obamie, ale na kolejny okres odprężenia trzeba było poczekać do czasu, gdy urząd prezydenta w Iranie znów przejmie reformista.
Rządzący od 2013 r. Hassan Rouhani zdawał sobie sprawę, że sankcje gospodarcze coraz mocniej odbijają się na irańskiej gospodarce i polityka pewnej izolacji od świata, jaką postulował ajatollah Chomeini, jest nie do utrzymania we współczesnym świecie. Stąd też zgoda Teheranu na wznowienie rozmów o wstrzymaniu programu nuklearnego i w efekcie podpisanie w 2015 r. porozumienia JCPOA.
To, że Iran faktycznie łamie jej postanowienia, kilka dni temu starał się udowodnić premier Izraela Benjamin Netanjahu. Ale jako że jego kraj jest żywotnie zainteresowany zatrzymaniem rozwoju Iranu, jego relacje trzeba traktować z dużą dozą ostrożności.
Wątpliwe jest też, czy obiektywne dowody posiada administracja Donalda Trumpa. Za każdy razem słychać tylko te same słowa amerykańskiego prezydenta: „To najgorsze porozumienie, jakie kiedykolwiek zawarły Stany Zjednoczone”.
Trudno się zatem oprzeć wrażeniu, że sytuacja przypomina tę z zaliczeniem Iranu do „osi zła”. Prawdziwą przyczyną wywieranej przez Trumpa presji na Teheran może być to, że rosnący w siłę Iran (a to jest nieuchronną konsekwencją zniesienia sankcji) nie jest na rękę amerykańskim interesom na Bliskim Wschodzie.
Z drugiej strony trudno też uciec od innej analogii – z Koreą Północną. Przy całej swojej chaotycznej polityce zagranicznej Trump jak na razie osiąga w kwestii powstrzymania nuklearnych ambicji Pjongjangu więcej niż kilku jego poprzedników razem wziętych. Zatem być może i jego twarda polityka wobec Iranu ma jakiś sens. Bo jednoznacznych dowodów na to, że Iran przestrzega umowy, też nie ma.
Do 1979 r. relacje między oboma krajami były wręcz przyjacielskie

Obiektywnych dowodów na to, że Iran łamie nuklearne porozumienie, nie ma. Ale nie ma też dowodów na to, że się z niego wywiązuje