Jeszcze dwa i pół roku temu wydawało się, że Baszar al-Asad jest skończony. Dziś wiele wskazuje na to, że nieprędko opuści pałac prezydencki w Damaszku
W połowie 2015 r. położenie syryjskiego reżimu było fatalne. Władze w Damaszku kontrolowały jedną trzecią wyludnionego przez cztery lata wojny domowej kraju. Gospodarka, obciążona wojennym wysiłkiem, była w opłakanym stanie i trzymała się tylko dzięki kroplówce finansowej zapewnianej przez Iran. Asad chylił się ku upadkowi. I wtedy stał się cud. Do Syrii swoje lotnictwo wysłali Rosjanie. Dzisiaj syryjski prezydent, nawet jeśli nie byłby w stanie utrzymać się bez zewnętrznej pomocy, stoi na czele najsilniejszej frakcji w kraju. Ewentualny pokój będzie negocjowany także z nim.
Cenny, ale bez przesady
Interwencja Kremla zapewniła Asadowi przewagę w toczącej się wówczas od czterech lat wojnie domowej, ale przyczyniła się też do ograniczenia wpływów Iranu, który rozpanoszył się w Syrii. Teheran stał m.in. za pobiciem na śmierć szefa syryjskiego wywiadu gen. Rustuma Ghazaleha, który odmawiał współpracy z szyickimi bojówkami przysłanymi z Iranu jako wsparcie dla syryjskiego reżimu. Co więcej, jak w październiku 2015 r. napisał niemiecki tygodnik „Der Spiegel”, przez pewien czas nawet osobista ochrona Al-Asada składała się z Irańczyków. Syryjski prezydent doskonale wiedział, co to znaczy: w każdej chwili mógł być usunięty. Pojawienie się Rosjan dało mu swego rodzaju immunitet.
Rosyjska interwencja nie jest jednak stuprocentową gwarancją. Jak napisał w książce „W co gra Rosja na Bliskim Wschodzie” Dmitrij Trenin, szef moskiewskiego oddziału think tanku Carnegie, „Asad był cenny, ale trudno było go uznać za kluczowego sojusznika, którego nie można porzucić”. – Putin postanowił przejąć inicjatywę, wiedziony maksymą, której nauczył się jako chłopiec w Leningradzie: jeśli walka jest nieunikniona, uderz jako pierwszy – stwierdza Trenin.
Nie ma to jak twarz na banknocie
Od momentu, kiedy pierwsze rosyjskie bomby spadły na Aleppo, Asad mógł skupić się na właściwej wojnie – czyli umacnianiu władzy na kontrolowanych przez siebie terenach. Syryjski dyktator od początku konfliktu rozumiał, że dla zwycięstwa ważny jest wizerunek władzy – zarówno na użytek wewnętrzny, jak i zewnętrzny. W kraju budowano poczucie, że Syryjczycy nie mają realnej alternatywy. Sygnał dla zagranicy też był prosty: nie złamaliście mnie.
W 2014 r., jeszcze przed pojawieniem się Rosjan, rozpisał wybory prezydenckie, w których zdobył skromne 97 proc. głosów. W połowie ub.r. do obiegu wprowadził banknoty ze swoim wizerunkiem. Propagandowa wymowa tego gestu była jednoznaczna. Na banknocie o najwyższym nominale tysiąca funtów widniał do niedawna Hafez al-Asad. Wycofano go już z obiegu. Teraz na najwyższym nominale (obecnie 2 tys. funtów) widnieje Baszar.
– Syryjski przywódca musi wzmocnić autorytet państwa, czyli de facto swój. A nie ma chyba lepszej metody niż umieszczenie swojego wizerunku na banknocie – komentował wówczas w „Washington Post” Joshua Landis, dyrektor Centrum Studiów Bliskowschodnich na Uniwersytecie Oklahoma.
Uśmiechnięty jak Asad
Do budowy wizerunku oraz podtrzymania iluzji normalności syryjski prezydent wykorzystuje także media społecznościowe. Ma aktywne konto na Facebooku i Instagramie. Ciekawe jest zwłaszcza to drugie, bo oglądając je, można odnieść wrażenie, że wojna w Syrii dotyczy wyłącznie jakiegoś odległego zakątka kraju i nic nie zmieniła w życiu przywódcy.
Widzimy tam, jak Asada w czoło całuje starsza kobieta. Prezydenta z dziewczynką na wózku inwalidzkim; z chłopcem, który strzela sobie selfie za kokpitem myśliwca; no i oczywiście z Władimirem Putinem. Na wielu zdjęciach przywódca nie jest w garniturze, tylko w samej koszuli lub swetrze i bardzo często się uśmiecha.
Własne konto na Instagramie ma również żona prezydenta Asma (ta sama, której amerykański „Vogue” poświęcił okładkę już po rozpoczęciu wojny domowej w Syrii). Najczęściej na zdjęciach widać ją z dziećmi i zwykłymi ludźmi. Swego czasu wzbudziła jednak ogromne kontrowersje wpisem z okazji Dnia Matki, w którym składała życzenia „matkom z Aleppo”, które uczyniły miasto „silniejszym” i bez których nie byłoby możliwe zwycięstwo.
To pokazuje, jak rodzina jest kluczowa dla budowy wizerunku reżimu. Ważną rolę do odegrania ma tutaj najstarszy syn pary prezydenckiej, nazwany po dziadku Hafez. Pomimo wojny domowej w kraju młodzieniec jeździ na światowe finały olimpiady matematycznej jako członek syryjskiej drużyny narodowej (na olimpiadach przedmiotowych rywalizuje się indywidualnie i drużynowo). W 2016 r. wziął udział w finale w Hongkongu, gdzie ekipa z Syrii zajęła 48. miejsce (na 109). Młody Al-Asad uplasował się w środku stawki – był 355. na 568 uczestników.
Rok później, w Rio de Janeiro, nie było już tak dobrze. Syryjska drużyna uplasowała się na 56. pozycji (na 110), a Hafez ukończył olimpiadę na 528. miejscu spośród 604 uczestników. Zapytany przez brazylijski dziennik „O Globo”, co znaczy dla niego uczestnictwo w konkursie w czasie, kiedy Syria znajduje się w ciężkim położeniu, odparł: – Przyjechaliśmy tutaj pokazać, że sytuacja w naszym kraju idzie w lepszym, znacznie lepszym kierunku.
– Co czujesz, kiedy ludzie mówią, że twój ojciec jest dyktatorem?
– Wiem, jakim człowiekiem jest mój ojciec. Ponieważ jest prezydentem, ludzie wygadują różne rzeczy. Wielu z nich jest ślepych. Ale rzeczywistość jest inna.
Nigdzie się nie wybiera
Dla utrzymania pozorów normalności Asad daje od czasu do czasu wywiady zagranicznym mediom. Są one doskonałą okazją do tego, aby puścić w eter własną narrację na temat Syrii, zakłócając w ten sposób dominujący przekaz na temat tego konfliktu. Stara się prezentować w nich jako kluczowy sojusznik w walce z terroryzmem i oskarża Zachód o to, że nie chce go traktować jako poważnego partnera.
„USA, Wielka Brytania i Francja [...] nie chcą równych relacji, ale chcą państw satelickich, które będą realizować ich politykę. [...] Dlatego myśleli, że wojna z Syrią i zamiana obecnego rządu na uzależniony od nich sprawi, że łatwiej im będzie realizować swoje interesy” – skarżył się w połowie ub.r. na łamach chorwackiego dziennika „Večernji list” (ciekawy jest też dobór publikacji, którym Al-Asad udziela wywiadów. Kaddafi, jeśli miał coś do zakomunikowania światu, wykupował powierzchnię na komentarz w „The New York Times”).
Prawda jest jednak taka, że obecni sojusznicy Asada też nie zaangażowali się w konflikt z altruizmu i także oczekują wymiernych korzyści. Syria od dawna jest odbiorcą radzieckiego, a później rosyjskiego sprzętu wojskowego. W grudniu ub.r. Moskwa podpisała z Damaszkiem umowę na dzierżawę bazy marynarki wojennej w Tartusie oraz lotniska w Chmejmim na 49 lat. Przez Syrię Iran może wspierać lądowo Hezbollah, sponsorowaną przez siebie organizację terrorystyczną działającą na terenie Libanu.
Myliłby się jednak ten, kto uważałby Asada za marionetkę. Syryjski przywódca jest mistrzem sztuki przetrwania i nieraz udowodnił, że potrafi się adaptować do okoliczności. Kiedy Amerykanie ogłosili wojnę z terroryzmem, chętnie udostępnił swoje terytorium na rzecz operacji w Iraku. Kiedy po obaleniu Saddama okazało się, że może być następny w kolejce, sypnął groszem bojownikom, którym nie podobały się amerykańskie porządki w Bagdadzie, i po prostu poczekał, aż Waszyngton utknie w irackim bagnie.
Nawet teraz wykorzystuje swoich sojuszników, jak tylko się da. Agencja Reuters podała niedawno, że w niektórych operacjach na pierwszej linii frontu walczą rosyjscy najemnicy, a dopiero potem, na gotowe, wkracza syryjskie wojsko.
Wszystko po to, by przeżyć. Bo Asad nigdzie się nie wybiera. ⒸⓅ