Przez ostatnie lata bycie w centrum politycznym uchodziło za oznakę zdrowego rozsądku. Nikt nie chciał być prawicą, wszyscy chcieli być za to centroprawicą. Nikt nie chciał być lewicą, wszyscy chcieli być centrolewicą. Unikanie skrajności miało dawać szansę przekonania do siebie jak największej liczby wyborców.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Centryzm wydawał się idealną strategią na czasy, w których zapanował jedynie słuszny system polityczno-gospodarczy, czyli gospodarka wolnorynkowa o globalnym zasięgu. Ekonomia została częściowo wyjęta spod demokratycznej kontroli i przekazana w ręce „obiektywnych” ekspertów. Wprawdzie nadal toczono dyskusje dotyczące np. praw kobiet, ale ich zaciętość została stępiona, bo ekonomiczny aspekt całego problemu został zepchnięty w cień.
To były czasy tzw. trzeciej drogi Tony’ego Blaira, Billa Clintona, Gerharda Schrödera, a trochę później Donalda Tuska. Najpopularniejszą doktryną stała się dla nich TINA, There Is No Alternative. Nie ma innej możliwości.
Świat się zmienił
Tak to trwało przez lata, aż coś w tej konstrukcji zaczęło pękać. Historia na powrót popłynęła wartkim nurtem. Trudno wskazać konkretną przyczynę zmiany. Jedni powiedzą o atakach terrorystycznych z 2001 r., a także o wojnach w Afganistanie i Iraku. Oba wydarzenia zdestabilizowały region i przyczyniały się do powstania Państwa Islamskiego, co z kolei wywołało niedawny kryzys migracyjny. Drudzy będą mówić o kryzysie finansowym z 2008 r., który podważył dogmat o nieomylności ekonomistów. Jeszcze inni wskażą nie na konkretne wydarzenie, lecz na długotrwałe procesy. Na przykład na postępującą katastrofę klimatyczną, która już zaczyna przyczyniać się do migracji ludności z terenów coraz mniej zdatnych do życia. Kolejna kandydatura to rosnące nierówności społeczne w krajach rozwiniętych, w których realne zarobki klasy średniej od lat stoją w miejscu.
Świat zaczął się chwiać. Albo inaczej: nagle uświadomiliśmy sobie, że wcale nie był takim wspaniałym miejscem, jak się wydawało – że istnieją bieda, ogromne nierówności społeczne, dyskryminacja, niedostatek procedur demokratycznych oraz wiele innych problemów. Centryzm przestał być atrakcyjnym wyborem politycznym. Nadszedł czas wyrazistości.
Niestety, największe zmiany zaszły po prawej stronie. Politycy, którzy jeszcze kilka lat temu wydawali się niewybieralni, nagle zaczęli odnosić jeden sukces za drugim w starciu z niemrawymi centrystami. Zaczęło się niepozornie od średnio znanego kraju w Europie, w którym prawicowy kandydat na prezydenta pokonał wcielenie centryzmu i zarazem bezbarwności – Bronisława Komorowskiego. A mówiąc bardziej serio, zwiastunem zmian były Węgry i ogromny sukces Victora Orbána, poprzedzony kompromitacją tamtejszych centroliberałów. Potem mieliśmy brexit, Donalda Trumpa i wejście do drugiej tury wyborów prezydenckich we Francji Marine Le Pen. W Polsce zaś zwycięstwo PiS.
Wszystkie wspomniane siły polityczne odwołują się do szowinizmu i ksenofobii. „Najlepiej” wygląda to jeszcze w polskim przypadku, przynajmniej z lewicowej perspektywy, bo PiS wprowadza chociaż fragmentaryczne zmiany prosocjalne. Najgorzej w USA, gdzie prezydentem został człowiek będący spełnieniem koszmarów postępowych sił – miliarder, seksista i nacjonalista, obniżający podatki najbogatszym i wielkim korporacjom, za nic mający dbałość o środowisko i klimat. Niezależnie od tych różnić prawicowi radykałowie i w USA, i w Polsce niebezpiecznie zbliżają się do łamania praw obywatelskich. Polskie kobiety nieustannie muszą wychodzić na ulice, aby przypomnieć rządzącym, że nie dadzą sobie odebrać wolności.
Rosnąca popularność ruchów prawicowych jest symptomem wspomnianych problemów o charakterze globalnym. To naprawdę nie jest przypadek, że w tak krótkim czasie i w tylu różnych miejscach sukcesy odniosły prawicowe siły, inicjatywy i politycy, którzy jeszcze kilka lat temu wydawali się znajdować na marginesie życia publicznego. Dlatego odpowiedź na te zmiany musi być jednocześnie odpowiedzią na bolączki współczesnego świata. Strategia jednoczenia się po to, aby wygrać z kilkuprocentową przewagą najbliższe wybory, nic nie da, ponieważ doraźne koalicje słabo nadają się do mierzenia z przyczynami sukcesów prawicy.
Na trudne czasy potrzeba nam śmiałych, mocnych idei, a nie rozpaczliwego dodawania procentowego poparcia opozycyjnych partii. Jak zatem przedstawią się ideowe alternatywy dla prawicy?
Bezradność centryzmu
Choć centrum przegrało w ostatnich latach wiele batalii, to nadal cieszy się względnie dużą popularnością. W Polsce taką centrową partią jest Platforma Obywatelska. W latach swoich największych sukcesów jej liderzy wyznawali typowe poglądy czasów trzeciej drogi. Kto ma wizję, powinien iść do lekarza – mawiał Donald Tusk. Jednym z haseł wyborczych PO było: „Nie róbmy polityki. Budujmy mosty”. Politycy Platformy jak ognia unikali wszelkich kontrowersji, jakichkolwiek śmiałych decyzji, czegokolwiek, co można by interpretować jako ideowe zmienianie świata.
Dla dużej części ludzi taka defensywna postawa jest coraz bardziej irytująca. Szczególnie mocno widać to przy okazji dyskusji na temat praw kobiet i osób LGBTQ. PO mocno dostała po głowie z powodu braku solidarnego głosowania za obywatelskim projektem ustawy „Ratujmy kobiety”, łagodzącym przepisy prawa antyaborcyjnego. Problemem nie było nawet to, że część jej członków zagłosowała przeciwko projektowi, lecz to, że wielu z nich nie miało odwagi oddać głosu. To doskonały symbol problemów z centryzmem. Gdy tylko pojawia się kontrowersyjny temat, gdy trzeba podjąć śmiałą decyzję, gdy nie można stanąć pośrodku sporu – partie centrum zachowują się w sposób rozczarowujący.
Głosowanie nad „Ratujmy kobiety” nie było jedyną wpadką tego typu PO. Rok wcześniej część europosłów Platformy nie zagłosowała za rezolucją w sprawie praw kobiet i mniejszości seksualnych. Wyznacznikiem nieporadności PO w tych sprawach stała się Danuta Hübner, która już dwukrotnie tłumaczyła się publicznie, że zagłosowała tak, a nie inaczej przez pomyłkę – ostatnio kilka tygodni temu w sprawie praw osób homoseksualnych. Partia Grzegorza Schetyny jest też równie niezdecydowana w kwestiach gospodarczych. Kto wie, jaki dokładnie jest stosunek PO do 500+? Politycy partii w ciągu ostatnich dwóch lat wypowiedzieli na ten temat tyle sprzecznych opinii, że trudno się w nich połapać.
Nowoczesny rodzaj centryzmu proponują politycy tacy jak Emmanuel Macron oraz, to przykład z polskiego podwórka, Robert Biedroń. Macron jest centrystą, ale nie dlatego, że boi się wyrażać zdecydowane poglądy, lecz z powodu tego, iż łączy w swoim programie zarówno rzeczy liberalne gospodarczo, jak i takie, które mogą podobać się lewicy. Obniża podatki dla najbogatszych oraz wielkich korporacji, uelastycznia rynek pracy i przedstawia się jako zwolennik wolnego rynku. Ale mówi głośno o solidarności europejskiej, o potrzebie większej i sprawiedliwszej integracji gospodarczo-politycznej w ramach Unii Europejskiej, a także o walce z ogólnoeuropejskim zaniżaniem standardów pracowniczych. Podobną strategię próbuje stosować Biedroń. Z jednej strony chwali się tym, ile mieszkań komunalnych wybudowano za jego prezydenckiej kadencji w Słupsku, z drugiej – zaprasza jako doradcę Leszka Balcerowicza. Nie stroni też od wyrażania jasnych opinii w kwestiach takich jak prawa kobiet i mniejszości seksualnych.
Ten nowoczesny centryzm z pewnością nie ma kłopotów z niedookreśleniem swojej politycznej postawy, które trapią starych centrystów. Pytanie, na ile okaże się skuteczny. Macron na razie realizuje tylko liberalną stronę swoich obietnic, a jego popularność spada. Poglądy Biedronia na wiele tematów, szczególnie gospodarczych, są niepewne. Choć jego ogólna „fajność” czyni z niego ciekawego polityka, to raczej nie wystarczy do zbudowania ruchu politycznego mogącego odpowiedzieć na wyzwania XXI w.
Lewica i liberałowie
Zostają wyrazista lewica i wyraziści liberałowie. Ci drudzy mają podstawowy problem. Przez lata ich poglądy na gospodarkę uchodziły za zdrowy rozsądek i były w dużej mierze wyjęte z debaty politycznej. Po kryzysie finansowym 2008 r. to się zmieniło. Zwolennicy liberalizacji gospodarki znowu musieli podjąć trud uzasadniania, dlaczego właściwie jest to dobre rozwiązanie. Zadanie okazało się trudne. Doskonale obrazuje to sytuacja Nowoczesnej. Wbrew nazwie jej poglądy gospodarcze są skrojone raczej na początek lat 90. XX w. Wtedy jasne i radykalne opowiedzenie się za wolnym rynkiem mogło samo w sobie stanowić symbol nowoczesności. Teraz trzeba czegoś więcej.
Każda partia, liberalna czy lewicowa, musi mieć propozycję rozwiązania takich problemów jak nierówności społeczne czy uśmieciowienie rynku pracy. Nowoczesna ma z tym problem. Jej zagubienie najlepiej obrazuje stosunek do programu 500+. Zaczęło się od radykalnego sprzeciwu i wyśmiania, a gdy okazało się, że jednak gospodarka nie upadnie pod wpływem tego świadczenia, Nowoczesna weszła w etap żmudnej pracy wypracowania własnej wersji 500+. Co gorsza, dla potencjalnych wyborców Nowoczesnej partia założona przez Ryszarda Petru, a kierowana obecnie przez Katarzynę Lubnauer, nie jest szczególnie liberalna, gdy chodzi o prawa kobiet i mniejszości seksualnych. Właściwie niewiele różni się pod tym względem od PO.
Lewica z pewnością nie ma problemu z jasnością i spójnością przekazu. Niezależnie od tego, czy mówimy o Bernie Sandersie, partii Podemos czy Razem, przesłanie jest jasne: większa ochrona praw pracowniczych, wyższe podatki dla najbogatszych i korporacji, walka o prawa kobiet i mniejszości seksualnych, otwarta postawa na imigrantów, walka z globalnym ociepleniem. Lewica nie ma też kłopotów z nadążaniem za współczesnymi prądami intelektualnymi. Razem inspiruje się poglądami czołówki współczesnych ekonomistów – od Thomasa Piketty’ego po Josepha Stiglitza. Największym problemem lewicy jest to, że wciąż działa w otoczeniu politycznym nieskrojonym dla jej postulatów. Najboleśniej przekonała się o tym grecka Syriza, która musiała w końcu ustąpić przed nieugiętą postawą Brukseli i zrezygnować z dużej części prosocjalnych propozycji. Dlatego wciąż trudno spodziewać się w ciągu najbliższych lat lewicowej rewolucji, tzn. przejęcia władzy przez lewicowe siły w większości krajów rozwiniętych.
Przed lewicą stoi ważne i trudne zadanie przekonywania ludzi do tego, że jej postulaty są wykonalne i stanowią najlepszą drogę wyjścia z kryzysu politycznego, w jaki popadła duża część świata. Na razie politycy lewicy mogą pochwalić się tym, że na tle wszystkich innych ruchów opozycyjnych mają największą świadomość tego, że konsens polityczny ostatnich kilkudziesięciu lat, na którym opierała się popularność centryzmu, nie jest w stanie dłużej trwać w niezmienionej postaci. Lewica, czy się to komuś podoba, czy nie, powoli wraca do gry.
Nowa epoka
Jest jasne, że atrakcyjność poszczególnych alternatyw dla prawicy zależy od naszych poglądów. Jeśli ktoś jest gorącym zwolennikiem wolnego rynku, będzie mu trudno przekonać się do lewicowych recept. I na odwrót. Ważne jest jednak, aby zdać sobie sprawę z kilku faktów, które są niezależne od przekonań politycznych.
Świat względnej stabilności, czyli ostatnie 20–30 lat, kończy się. Nikt rozsądny nie powie, że katastrofa klimatyczna to wymysł ekooszołomów. O problemie nierówności społecznych piszą wszystkie najważniejsze pisma ekonomiczne, niezależnie od tego, czy są lewicowe, czy liberalne. Do tego, jakie wyzwania wiążą się z masowymi migracjami, nie trzeba nikogo przekonywać. Dlatego niebezpieczną naiwnością byłoby sądzić, że możemy prowadzić taką samą politykę jak kiedyś – że sukcesy radykalnej prawicy to tylko krótki przerywnik w normalnym trybie działania świata.
Takie myślenie jest samooszukiwaniem się i zamykaniem oczu na to, że żyjemy w epoce zmiany, w której dotychczasowe rozwiązania polityczno-gospodarcze okazują się przestarzałe. W epoce, w której zachowawcza postawa charakterystyczna dla centrystów będzie tak naprawdę sprzyjała radykalnej prawicy, ponieważ sprowadza się do oddania walki walkowerem. Potrzebujemy nowych, śmiałych idei, a nie kunktatorskich i krótkoterminowych sojuszy w nadziei na zwycięstwo w najbliższych wyborach.