We wtorek wieczorem siedziałam przed CNN, patrzyłam, jak Mark Zuckerberg zeznaje przed amerykańskim Kongresem i myślałam: to niemożliwe. Kiedy człowiek ogląda sobie na przykład rodzime gafy posła Suskiego w komisji śledczej, myśli niekiedy z zazdrością o Ameryce, o tym, że tam parlamentarzyści zwykle wiedzą, o czym mówią, potrafią stanąć na wysokości zadania, umieją jasno się wyrazić. A tu we wtorek niespodzianka: profesjonalizm amerykańskich prawodawców skończył się w momencie, gdy stanął przed nimi Zuckerberg.

magazyn DGP 13.04.18 / Dziennik Gazeta Prawna
Przesłuchanie było bowiem w przeważającej części zwykłą farsą. Informacje o 87 mln ludzi półlegalnie wyciekły do zewnętrznej firmy, która użyła ich w kampanii prezydenckiej. Prawdopodobnie takich wycieków było o wiele więcej. Rosyjskie trolle i fake newsy zaludniają media społecznościowe. Wolna prasa staje się zakładnikiem monopolisty z Menlo Park, a senatorowie nie potrafią skutecznie przycisnąć prezesa winnej tego wszystkiego firmy.
Najpierw ogólnie o wtorkowym przesłuchaniu. Było urywane – senatorowie mieli jedynie po pięć minut na pytania, więc nawet gdy komuś udało się zapytać o coś sensownie, trzeba było się zadowolić ogólnikową i śliską odpowiedzią, bo nie było czasu na pociągnięcie CEO firmy za język. Momentami było żałosne, jak wtedy, gdy jeden z senatorów domagał się odpowiedzi na pytanie, co się dzieje, kiedy on „wysyła e-maila przez WhatsApp” – niby wiadomo, o co chodzi, ale człowiek by się czuł pewniej, gdyby losy szkodliwych monopoli technologicznych były w rękach osób, które wiedzą, że wiadomości w WhatsApp to nie do końca e-maile. Szczegół, ale było ich więcej; zbyt dużo, żeby spać spokojnie.
Zuckerberg za to wypadł nieźle. Nic dziwnego, bo po pierwsze, odpowiedzi podobno przygotowywała z nim firma prawnicza WilmerHale, na czele z Reginaldem J. Brownem, byłym doradcą młodszego prezydenta Busha. Po drugie, firmowy dział komunikacji miał go namiętnie szkolić w wyglądaniu mniej jak odziany w kaptur woskowy android zaprogramowany przez bandę aroganckich wyrostków, a bardziej jak CEO dużej firmy, człek czarujący, acz stanowczy. Projekt udał się, choć jedynie w połowie, i Zuck nadal wyglądał jak android (jeden mem po przesłuchaniu pokazywał sztywnego CEO popijającego na przesłuchaniu ze szklanki z podpisem „Pij wodę. Ludzie piją wodę”), ale wersja zaawansowana, w garniturze i momentami przekonująco symulująca respekt. Po trzecie, w odpowiedziach trzymał się ustalonego scenariusza jak pijany płotu i nic nie było w stanie go odeń oderwać. Jakiś sprytny fotograf zdołał zrobić zdjęcie notatkom z folderu Zucka, gdzie po powiększeniu można przeczytać algorytmy, wedle których robot Zuck generował odpowiedzi. Przykład: Obrona Facebooka. Gdy zaatakowany [mów]: „Z całym szacunkiem, nie zgadzam się. My tacy nie jesteśmy”. W kwestii pod tytułem „Bezpieczeństwo danych” Zuck miał powtarzać na przykład: „Używam Facebooka każdego dnia, moja rodzina także, inwestujemy w zabezpieczenia”. W kategorii „Bulwersujące treści” mógł wybrać odpowiedź „To bulwersujące. Smutne, że widzimy takie rzeczy na Facebooku”. A jeślibym wychylała pięćdziesiątkę za każdym razem, gdy Mark mówił „Zakładałem Facebooka, mieszkając w akademiku”, poszłyby w górę akcje Polmosu – ale ponieważ tego nie czyniłam, z dołka powoli wygrzebywały się akcje serwisu Zuckerberga. Najwyraźniej nieudolność senatorów utwierdzała akcjonariuszy w przekonaniu, że portal będzie żyć długo i szczęśliwie.
Jak już wspomniałam, przesłuchującym zdarzały się gafy technologiczne. Jeden z nich na przykład utrzymywał, że biznesowym modelem Facebooka jest sprzedaż danych reklamodawcom – nie jest to prawdą, bo serwis wykorzystuje te dane wewnętrznie, żeby sprzedać lepsze umieszczanie reklam. Na niejasne sposoby udostępnia jednak dane innym podmiotom, i to jest właśnie problem. Inni zadawali pierwsze pytanie bardzo celnie, najwyraźniej sensownie zbriefowani przez asystentów, ale gubili się w dalszej rozmowie. Deb Fisher z Nebraski miała na przykład zapytać o to, wedle ilu kategorii algorytm Facebooka klasyfikuje użytkowników – co jest ogromnie ważne, bo pokazuje, z jaką dokładnością można odnaleźć grupę wyjątkowo podatną na daną informację. Wyraziła się jednak niejasno, Mark udał konfuzję i Fisher nie miała już zielonego pojęcia, jak go dopytać.
Dziennik Gazeta Prawna
Ale technologiczna niekompetencja komisji, choć z taką uciechą celebrowana przez mieszkańców internetu, nie była wcale najważniejszym problemem. W końcu demokratycznie wybrani reprezentanci narodu nie muszą znać się na wszystkim; co więcej, trudności tych poważnych ludzi w połapaniu się w poplątanym świecie zarządzania danymi są nie tyle argumentem przeciwko nim samym, ile poruszającym dowodem na brak transparencji w działalności krzemowych gigantów. Były za to inne problemy – i to tak duże, że doprawdy można stracić nadzieję, że u steru całego tego politycznego bajzlu na Zachodzie stoi ktokolwiek, kto widzi rzeczy w szerszej politycznej perspektywie.
Problem pierwszy: Zuckerberg jako święta krowa. By go dotknąć, trzeba uzyskać jego osobistą zgodę. Musi on poprzeć, zaakceptować, pomóc w tworzeniu regulującej jego firmę legislacji. Mnóstwo pytań miało więc formę podobną do: „Czy wsparłby pan prawo, które ...”. Z jakiej paki, przepraszam za dwuznacznik, ma ów pan Zuckerberg wspierać owo prawo? Po co nam jego błogosławieństwo, na litość boską? Jeśli jego firma nie zrobiła niczego szkodliwego, zostawmy ją w spokoju, jeśli zaś zrobiła coś złego, to niech ją państwo przyciśnie! Szaleństwem jest, gdy policjant mówi: „Dzień dobry, przejechał pan na czerwonym świetle. Czy poparłby pan wypisanie mandatu? Czy uczestniczyłby pan aktywnie w odrywaniu go z bloczka?”. „Zależy jakiego mandatu” – odpowiadał Zuckerberg gładko, ku satysfakcji zgromadzonych.
Problem drugi: złoczyńco, powieś się sam. Dziwaczne u członków Kongresu było niezrozumienie funkcji, jaką ma pełnić państwo w stosunku do prywatnego podmiotu, jakim jest Facebook. Senatorowie rzetelnie opisywali rolę w eskalacji napięć etnicznych, polityczne manipulacje na niespotykaną dotąd skalę, jakie platforma uczyniła możliwymi, a potem pytali: „No i co pan też zamierza z tym zrobić, he?” A Zuckerberg mówił, że teraz już będzie traktował swoją odpowiedzialność za losy świata poważnie i w związku z tym zrobi co w jego mocy, żeby się ludzie nie zabijali na świecie i nie manipulowali wyborczymi wynikami, na przykład będzie rozwijał sztuczną inteligencję, która będzie rozpoznawała mowę nienawiści. No ludzie kochani, serio? Nic to, że Mark ma już zwyczaj mówienia, że owszem, coś zepsuł, ale teraz to naprawi (Zeynep Tüfekci, nieoceniona komentatorka społecznych funkcji technologii, napisała w magazynie „Wired” o obfitym gatunku literackim, jakim od 2008 r. stały się przeprosiny Zuckerberga za nadużycia prywatności). Nic to, że sztuczna inteligencja rozpoznająca mowę nienawiści to jakiś koszmar rodem z Orwella. Bo nawet gdyby można było wierzyć i Zuckowi, i jego SI, to przecież takie postawienie sprawy jest absurdalne – technologiczny Behemot ma władzę, o jakiej nie śniło się Hobbesowi, a rzekomo faktyczny Lewiatan, czyli państwo, mówi mu: „Fajnie, że masz taką władzę, ale nie nadużywaj jej, OK? Napraw to jakoś? Proszę?”.
W całej sprawie uporczywie umyka wszystkim to, że to nie Zuckerberg ma naprawiać Zuckerberga, żeby jego potęga służyła lepszym bogom, ale że należy go po prostu pozbawić owej potęgi, ponieważ to nie jemu zapisali ją bogowie zachodniej cywilizacji, nade wszystko dbający o kontrolę demokratyczną nad polityczną siłą.
Problem trzeci: zgoda na to, by sufit zwalił się nam na głowy. Przesłuchujący namiętnie naciskali na to, by FB był efektywniejszy w komunikowaniu użytkownikom swojej zgody na użycie danych. Teraz, jak powiedział senator Kennedy (80 tys. dol. w akcjach Facebooka), dokument opisujący zasady wykorzystania informacji jest „do niczego”. Brzmi nie najgorzej – jasne zasady prywatności.
Ale jest w tym wszystkim kolejne nieporozumienie. Branża technologiczna jest o wiele bardziej skomplikowana niż, powiedzmy, branża transportowa. Wyobraźmy sobie teraz, że wsiedliśmy do pendolino, a ono nam wybucha między Zawierciem i Częstochową. Czy odpowiedzią parlamentarzystów na taki oto problem powinno być żądanie, by na warszawskim Dworcu Centralnym dawać pasażerom do podpisu jasno sformułowany dokument opisujący zagrożenia kolejnictwa? „Istnieje możliwość obluzowania się koła. Pociąg może wybuchnąć, jeśli zawaha się temperatura”... Otóż nie, w takiej sytuacji oczekujemy od prawodawców, by po prostu zajęli się tym, żebyśmy mogli jeździć pociągami bez lęku; by wprowadzili zasady ich testowania za naszymi plecami, abyśmy my mogli sobie do nich po prostu wsiąść i jechać; nie chcemy prawników z teczkami na peronach. Najwspanialszym osiągnięciem naszej cywilizacji jest to, że możemy sobie być beztrosko głupi; nie wiedzieć, jak działa pociąg, nie zastanawiać się, czy kupione w sklepie jedzenie nas otruje, a szampon pozbawi skalpu. Przysłowiowy szary człek, nawet i kongresmen, nie jest bowiem w stanie zrozumieć niuansów i konsekwencji dzielenia się danymi, nawet jeśli opisane są przystępniej niż dziś – i to o jego prawo do świętej ignorancji powinniśmy walczyć, w imię cywilizacji.
Dlaczego tak się stało, że Zuck wyślizgnął się Kongresowi? Kto ustanowił pięciominutowe limity, kto pozwolił mu na wybrnięcie z kryzysu za pomocą jednego, przygotowanego przez prawników foldera? Aż się człowiekowi teorie spiskowe cisną na usta. Na przykład taka: jak donosi „USA Today”, Facebook wpłacił ponad 1 mln dol. na rzecz różnych członków Kongresu, zarówno republikanów, jak i demokratów, w tym wielu z komisji, które go przesłuchiwały. W mijającym roku na sam lobbing firma wydała 11,5 mln, a gdyby liczyć od 2009 r., będzie tego 52 mln. 30 członków Kongresu ma akcje serwisu, w tym dwóch demokratów uczestniczących w przesłuchaniu. Może to sam Facebook lobbował za posłaniem Zucka na Capitol Hill, wierząc w katarktyczną siłę publicznego wystąpienia?
Na szczęście kilku przesłuchujących próbowało, w granicach limitu czasu, bronić honoru państwa. Orrin Hatch z Utah wspomniał o losie Microsoftu i sprytnie wyłuszczył starą prawdę, że jeśli serwis jest darmowy, produktem jesteś ty. Senator Lindsay Graham pięknie i prosto zapytał Zuckerberga: „Jaka jest wasza największa konkurencja?”. Mark nie potrafił odpowiedzieć, ponieważ jest monopolistą – co zresztą tłumaczy, dlaczego użytkowanie Facebooka od czasu odkrycia afery Cambridge Analytica spadło jedynie nieznacznie; niekoniecznie jest tak, że wciąż kochamy firmę, za to nie mamy podobnej infrastruktury do dyspozycji. Senator Ted Cruz, zresztą były klient Cambridge Analytica, zdołał jasno pokazać napięcie między zasięgiem portalu a potencjalną cenzurą polityczną, za pomocą której Zuck „naprawi Facebooka”. W środę ogólny poziom przesłuchania nieco wzrósł i Zuck musiał wreszcie zmierzyć się z pytaniem, które jest kluczem do wszelkich kontrowersji. Anna Eshoo zapytała: „Czy byłbyś skłonny zmienić swój model biznesowy, aby chronić indywidualną prywatność?”.
To kluczowe, bo wszelkie problemy Facebooka płyną z tego, jak działa internetowa ekonomia. Firma zarabia na dobrze umiejscowionych reklamach, a żeby je idealnie lokować, potrzebuje pożerać coraz więcej informacji o nas, co z kolei pozwala jej tworzyć nowe narzędzia przewidujące nasze zachowania i preferencje. W takim biznesie, niezależnie od dobrych intencji prezesów, motywacje są systemowo ustawione przeciwko nam i naszej prywatności, a w konsekwencji przeciwko naszemu politycznemu i rzeczywistemu bezpieczeństwu. To trzeba zmienić.
Zuckerberg wysłuchał pytania, pomyślał chwilę i odpowiedział: „Posłanko, chyba nie wiem, co to znaczy”. ⒸⓅ
Zuckerberg jest traktowany przez komisję jak święta krowa. Mnóstwo pytań miało więc formę podobną do: „Czy wsparłby pan prawo, które ...”. Z jakiej paki, przepraszam za dwuznacznik, ma Zuckerberg wspierać owo prawo? Po co nam jego błogosławieństwo? Jeśli jego firma nie zrobiła niczego szkodliwego, zostawmy ją w spokoju, jeśli zaś zrobiła coś złego, to niech ją państwo przyciśnie