Moskwa i Waszyngton po raz pierwszy od ponad ćwierć wieku w tak otwarty sposób grożą sobie wzajemnie użyciem siły
– Rosja zapowiedziała, że zestrzeli wszystkie pociski odpalone w kierunku Syrii. Zatem szykuj się, Rosjo, ponieważ one przylecą – nowe, fajne i inteligentne – napisał wczoraj na Twitterze Donald Trump. Była to reakcja na ostrzeżenie rosyjskiego ambasadora w Libanie Aleksandra Zasypkina, że jeśli Amerykanie spróbują zaatakować jakiekolwiek cele w Syrii, to zniszczone zostaną nie tylko same pociski, lecz też wyrzutnie, z których zostały wystrzelone. To oznacza, że Rosja dopuszcza możliwość zaatakowania amerykańskich okrętów, bo to z nich zostanie przeprowadzony ewentualny atak. Ostrzeżenie ambasadora było odpowiedzią na wcześniejsze słowa amerykańskiego prezydenta, że atak z użyciem broni chemicznej – o który Waszyngton oskarża reżim Baszara al-Asada – nie pozostanie bez konsekwencji.
Na temat uderzenia w mieście Duma pod Damaszkiem we wtorek wieczorem debatowała Rada Bezpieczeństwa ONZ. Wspierająca Al-Asada Rosja zawetowała rezolucję wzywającą do zbadania, kto jest odpowiedzialny za jego przeprowadzenie. Światowa Organizacja Zdrowia podała wczoraj, że wskutek użycia broni chemicznej zginęły co najmniej 43 osoby, a ponad 500 hospitalizowano.
Waszyngton i Moskwa nie groziły sobie wzajemnie w tak otwarty sposób od końca zimnej wojny. – Sytuacja się komplikuje, i to w trybie przyspieszonym. Po stronie USA naprawdę nie widać opcji, które by deeskalowały sytuację, a jednocześnie nie sprawiały wrażenia, że Waszyngton się poddaje czy oddaje pole stronie rosyjskiej. Czyli żeby nie ponieść propagandowej porażki, powinien spełnić część zapowiedzi względem reżimu Al-Asada – mówi DGP Tomasz Otłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa międzynarodowego oraz Bliskiego Wschodu z think tanku Fundacja im. Kazimierza Pułaskiego.
Donald Trump już raz – niemal równo rok temu – wydał rozkaz ostrzelania bazy w Syrii. Była to odpowiedź na poprzedni przypisywany reżimowi atak chemiczny. Nie ma zbyt wielu przesłanek wskazujących, by teraz miał tej zapowiedzi nie spełnić. Biorąc pod uwagę przybierające coraz bardziej niekorzystny dla niego obrót śledztwo w sprawie domniemanych rosyjskich prób wpływania na kampanię prezydencką, tym chętniej to zrobi, choćby po to, by odwrócić uwagę od dochodzenia.
Rosyjski prezydent Władimir Putin też już nieraz udowodnił, że jest skłonny robić rzeczy, których demokratyczne państwa zachodnie nawet nie rozważają.
– Jeżeli obie strony będą twardo dążyły do tego, co zapowiadają, to mamy duże prawdopodobieństwo starcia militarnego, co de facto oznaczałoby rozpoczęcie wojny. A ponieważ liczba nieporozumień pomiędzy obydwoma mocarstwami jest tak duża, a interesy sprzeczne w wielu miejscach świata, trudno byłoby ograniczyć takie starcie tylko do Syrii – mówi Otłowski.
Równolegle z sytuacją w Syrii stosunki obu państw komplikują sprawy gospodarcze. Rosyjscy oligarchowie, w zdecydowanej mierze wspierający Putina, coraz mocniej odczuwają skutki amerykańskich sankcji wprowadzanych w związku z próbami wpływania na wynik wyborów oraz otruciem agenta Siergieja Skripala. Według Bloomberga tylko w poniedziałek wskutek spadku wartości ich przedsiębiorstw majątek najbogatszych Rosjan skurczył się o 16 mld dol. Nerwowo jest także na moskiewskiej giełdzie, np. akcje Sbierbanku, jednego z największych rosyjskich kredytobiorców, spadły w ciągu jednego dnia o ponad 17 proc. Jednocześnie rosyjski rubel spadł do najniższego kursu wobec dolara od końca 2016 r. ⒸⓅ
Wskutek użycia broni chemicznej zginęły co najmniej 43 osoby