Naucz się cieszyć, gdy na oknie zakwitnie ci pelargonia, bo kiedyś będzie to być może jedyny ogród, do którego będziesz w stanie się udać - przypomina Paweł Krupa OP dominikanin, historyk mediewista, autor książek „Krupówki warszawskie. Kazania zimowe” oraz „Krupówki warszawskie. Kazania wiosenne”.
Jako społeczeństwo staliśmy się chyba strasznie zblazowani. Niewiele nas cieszy, niewiele naprawdę rusza. Szukamy więc podniet, zastępczych tematów. I z tym wszystkim czujemy się nieszczęśliwi.
Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy ta nasza rozmowa ma sens. Bo co, pogadamy sobie okolicznościowo, porozważamy, potem ktoś przeczyta w papierze albo nie, kliknie w linka lub nie. A jeśli nawet, to dowie się tego, co już dobrze wie. Pokiwa głową – tak, trzeba mądrzej żyć, zatrzymać się, zastanowić, co chcemy robić. I będzie siedział dalej. Ludzie usprawiedliwiają się, że nic nie robią, tylko siedzą przed komputerami i klikają. Szukają mądrości i prawdy w internecie. A tam jest tak wiele tego wszystkiego, tak dużo gadania, słów... Więc klikają dalej i nic się w ich życiu nie zmienia. Jest taka znakomita pozycja, autorstwa m.in. siostry Małgorzaty Chmielewskiej pt. „Odłóż tę książkę i zrób coś dobrego”. Ale my wolimy klikać. Mimo tego uważam, że rozmowy mają sens, nawet jeśli miałby on dotrzeć do kilkudziesięciu, nawet kilku osób. Choćby do jednej. Może ktoś coś zrozumie i zmieni swoje życie.
Internet jest współczesnym diabłem?
Nie, nie o technologię chodzi. Żyjemy w takich czasach – a może zawsze tak było, bo taka jest nasza ludzka natura – że rozpaczliwie potrzebujemy, żeby ktoś nas przytulił, wysłuchał. Zauważył. Ale mam takie odczucie, że obecnie im bardziej nas widać, tym bardziej jesteśmy niewidzialni dla innych. Proszę popatrzeć – niemal wszyscy mamy smartfony, robimy nimi tysiące zdjęć i natychmiast wrzucamy je do sieci. Jesteśmy online, przeświadczeni, że możemy łatwo zwrócić na siebie uwagę. Ale i tak czujemy się nieszczęśliwi, samotni. Sfrustrowani, bo wiemy, że tak naprawdę nikt nie zwraca na nas uwagi. Nie patrzy. Chociaż mamy po tysiąc przyjaciół na Facebooku. Jednak to nic nie znaczy, bo nie można mieć tylu przyjaciół naprawdę.
Mówiąc o zblazowaniu, miałam na myśli raczej to, że także materialnie większość z nas osiągnęła poziom, na którym mało co cieszy. Nie chcę wracać do oklepanego przykładu z czasów komuny, kiedy zdobywając papier toaletowy, człowiek czuł się bohaterem. Teraz można przez godzinę wybierać z półki kolor, zapach, obrazki... Więc brak celu, pustka. Ten papier to oczywiście przenośnia.
Pozostając przy motywie rolki – kiedyś zdobycie jej wymagało wejścia w relacje z innymi ludźmi, współdziałania. Zauważaliśmy się. A dziś? Jest taka piosenka z musicalu „Chicago” pt. „Mr Cellophane”, czyli „Pan Celofan”. Jeden z bohaterów ma przekichane w życiu, jego żona nie dość, że go zdradza, to jeszcze nie zauważa. W tej piosence tekst leci mniej więcej tak: „Pan Celofan, takie powinno być moje imię, Pan Celofan, bo możesz patrzeć na mnie, iść w moją stronę, a i tak mnie nie widzisz”. Jeśli jesteśmy zblazowani, znużeni życiem, zmęczeni, to dlatego że szukamy tego zauważenia i go nie znajdujemy. Więc jesteśmy rozczarowani. Pamięta pani, nie tak dawno, podczas ostatniego światowego kryzysu był taki ruch społeczny pod nazwą „Rozczarowani”. Przynależeli do niego młodzi ludzie rozczarowani polityką, gospodarką, Kościołem. I to poczucie rozczarowania zostało. Bo ono nie zależy od polityki ani gospodarki, tylko rodzi się w środku. Z tego, o czym marzymy, a czego nie dostajemy. Jak powiedziałem – gonimy za zauważeniem, byciem widzialnym, multiplikujemy swoje istnienie w mediach społecznościowych i czujemy się coraz bardziej samotni.
Ja widzę jeszcze jeden element naszego złego samopoczucia. Zatarła się różnica pomiędzy świętem a codziennością. Wiadomo, święto religijne bez sacrum traci swój sens, zamienia się w festiwal konsumpcjonizmu. Ale taki dzień może być świętem nawet dla ateisty, pod warunkiem że jest świętem właśnie. Natomiast nam wmówiono, że święto może, ba, musi być codziennie.
To prawda, uważamy, że każdy dzień powinien być pasmem eventów. Każdego dnia ma się dziać coś wspaniałego i miłego. Nadzwyczajnego. Jeśli się nie dzieje – nie żyjemy. A już na pewno nie potrafimy się skonfrontować z sytuacją, kiedy człowiek jest sam. Albo kiedy nic szczególnego się nie dzieje, bo toczy się normalne życie. I to jest takie dojmujące, przenikające wszystkich ludzi niezależnie od tego, kim są, jaką wybrali ścieżkę w życiu. Podczas rekolekcji spytałem niedawno młodych kleryków o to, czego się boją. Pamiętam siebie z tego okresu, pamiętam swoje obawy. I tym bardziej ich odpowiedzi mnie zaskoczyły, bo to, co się w nich powtarzało, to samotność i monotonia. Kiedy byłem na ich miejscu, uważałem, że czeka mnie ciekawe życie, przygoda. Będę odprawiał msze, spotykał się z ludźmi, będę pracował naukowo, podróżował... Kapłaństwo widziałem jako wolność. Byłem szczęśliwym młodym człowiekiem, dobrym uczniem, miałem kochającą, nieco nadopiekuńczą mamę, jednak uważałem, że moje życie idzie utartym, przewidywalnym torem. Wybór kapłaństwa był wyborem wolności. Zrobię to, na co mam ochotę, coś innego niż wszyscy. A ci klerycy obawiają się monotonii. Zacząłem się zastanawiać, czym może ona być w ich mniemaniu. Że każdego dnia powtarza się to samo? No, faktycznie, życie składa się z powtarzalnych czynności, więc macie, dzieci, problem. Bo co rano trzeba wstać, umyć zęby...
W ramach buntu można ich czasem nie myć, ryzykując próchnicą.
Czasem można, ale i tak zazwyczaj będziemy je myli, z rozsądku. I powtarzali tysiące innych, codziennych czynności. Zapewniam, że życie księdza nie jest bardziej monotonne niż człowieka w związku małżeńskim. Albo gwiazdy rocka. Ją też dopada monotonia, powtarzalność: ciągle w trasie, wciąż koncerty, spanie w hotelach, próby, rozkładanie sprzętu. Nie żyje, jakby się mogło wydawać, w nieustannej euforii. Tę przeżywają jej fani na koncercie, który jest dla nich świętem. Dla gwiazdy to żmudna robota. Ale jak powie w wywiadzie, że jest zmęczona, ludzie orzekną, że jej odbiło, bo niby ma takie fantastyczne życie.
To właśnie miałam na myśli, że czekolada jedzona codziennie staje się utrapieniem albo nałogiem. Kiedyś życie ludzi regulował rytm przyrody. I, niezależnie od religii, jaką wyznawali, święta. Te mniejsze i większe, zsynchronizowane z porami roku i tym, co przynosiły. Obecnie możemy co najwyżej zmienić czas z zimowego na letni.
A zdaje sobie pani sprawę z tego, jak doskonale te nasze chrześcijańskie święta były zespolone z cyklem natury? Weźmy adwent, oczekiwanie na przyjście na świat Jezusa. Zrobiło się zapasy na zimę, jest czas spokoju, ciemności oświetlają latarnie adwentowe. Potem mamy czas radości – Boże Narodzenie i karnawał. Ale uwaga, zbliża się przednówek, więc zaczyna się ostry post. Dziś miliony ludzi siedzą w sieci, szukając dla siebie najlepszej diety. No, ale idźmy dalej. Po tym poszczeniu mamy Wielkanoc – radość i sytość, lecz także spotkania w rodzinnym gronie. Kolejne święto – Boże Ciało – także ma charakter społecznościowy. Podobnie jak Wszystkich Świętych. Poza sensem religijnym te dni są okazją, żeby być razem, porozmawiać. To takie większe flagi na mapie życia. Te mniejsze to niedziele. Oznaczające nie tylko msze, ale również wspólnie spędzony czas. Jednak pomiędzy tymi czerwonymi datami w kalendarzu toczy się zwyczajne życie wypełnione pracą, rutynowymi czynnościami. Święta, większe i mniejsze, są jak rodzynki w cieście. Pozwalają nam na coś czekać, czymś się cieszyć. Przetrwać. Złapać oddech, zauważyć się nawzajem. Myśmy się kiedyś bardziej widzieli.
A dziś nie potrafimy, nie chcemy? Te wszystkie poradniki, jak spędzić święta z rodziną i nie zwariować. Albo reklamy hoteli pod tytułem „U nas nie zauważysz, że są święta”. Wybieramy samotność i anonimowość. Albo zostaliśmy na nie skazani i tylko próbujemy się przystosować najlepiej, jak potrafimy? Wyparcie i racjonalizacja? Redukowanie dysonansu poznawczego?
Chyba właśnie o przystosowanie chodzi, żeby łatwiej nam było pogodzić się z samotnością i tym byciem niewidzialnym. Wmawiamy sobie na przykład, że miasto jest cudowne, bo zapewnia jeszcze cudowniejsze poczucie anonimowości, brak wścibskich oczu, brak społecznej kontroli. Coś w tym jest. Przez ładnych kilka lat mieszkałem w Paryżu, to miasto, w którym łatwo się żyje samemu. Bo tam bardzo wielu spotyka podobny los. Nigdzie indziej nie widziałem tylu ludzi, którzy samotnie siedzą w restauracjach i spożywają posiłki. No, ale są w centrum świata, w miejscu, w którym każdy chciałby być, tysiące ludzi zamieniłoby się, aby być na moim miejscu, więc to, co się dzieje, musi, po prostu musi być cudowne. To nie jest tak, że zaraz będę sławił życie bukoliczne, zachęcał do okopywania grządek i odziewania się w samodziały. Jesteśmy różni i na różnych etapach życia potrzebujemy czegoś innego. Natomiast ważne jest, aby zrozumieć, czego tak naprawdę potrzebujemy, i wybrać to z pełną świadomością. Ja na przykład wybrałem bycie kapelanem sióstr dominikanek w klasztorze w Radoniach. Część moich braci nie była i nie jest w stanie pojąć, dlaczego. Za karę? Człowiek, który jeździł po świecie, był szefem ważnego ośrodka teologicznego nagle znalazł się na zesłaniu? Pewnie coś musiał przeskrobać. Jak widzę, że nie jestem w stanie ich przekonać, iż jest to mój wybór, chęć zwolnienia tempa życia, mówię, że jestem tu za alkoholizm i znęcanie się nad nowicjuszami. I wtedy dają mi spokój. Ale tak serio mówiąc, jestem w Radoniach od dwóch lat i przez ten czas miałem tylko jeden moment, w którym poczułem się samotny. Ta samotność mnie zabolała i ugryzła, choć pomyślałem, że może to i dobrze. W końcu, według Arystotelesa, jeśli doskonale czujesz się w samotności, to jesteś albo bestią, albo Bogiem. Inna sprawa, że lubię być czasem sam, co z samotnością nie ma nic wspólnego. Pewnie dlatego, że potrzebuję kulis. Jak aktor – który nie może być przez cały czas na scenie. Trzeba czasu na oddech, na zastanowienie. Rutyna pomaga, bo to nie jest tak, że dobrze się czujemy, kiedy każdy dzień jest inny.
Rutyna, rozumiana jako powtarzalność pewnych zachowań, daje poczucie stabilizacji. I nie ma to nic wspólnego z monotonią intelektualną. Chcemy mieć pewność, że po zimie przyjdzie wiosna, inaczej przyszłoby nam zwariować. Każdy, kto ma małe dzieci albo opiekuje się zwierzętami, rozumie, w jaki sposób owa regularność trybu dnia wpływa na ich poczucie bezpieczeństwa.
Bo ta presja, aby każdy dzień był inny, wyjątkowy, to oszustwo. Nie da się tak żyć, w ciągłym napięciu i oczekiwaniu na nowe bodźce. Taka anegdota: jechałem pociągiem na trasie Rzym – Paryż, w moim przedziale znaleźli się włoscy licealiści. Zaczęliśmy gadać: dowiedziałem się, że jadą do Paryża na dziesięciodniowe wakacje. „Ale fajnie macie”, powiedziałem. Zafrasowali się: „Nie, fajnie to ma anglojęzyczna klasa, bo oni polecieli do Las Vegas”. Zamarłem. Po pierwsze dlatego, że wysyłanie dzieciaków do miasta kasyn nie wydaje mi się zbyt mądre. Ale przede wszystkim z tego powodu, że ci moi młodzi współtowarzysze podróży nie bardzo cieszyli się swoją wyprawą, gdyż uznali, że ich koledzy wyruszyli na lepszą. Więc pytanie: jeśli w liceum, na semestralną przerwę, jadą do Paryża i uważają, że to za mało, to gdzie wyruszą na przykład w podróż poślubną? Na Księżyc? Ale to jest dziś uderzające – że ludzie nie cieszą się tym, co mają, co jest dla nich dostępne. Bo wmawia się im, że ucieszą się potem, jak osiągną coś nieosiągalnego. Jutro.
Ale też na tym polega postęp – że nie zadowalamy się tym, co mamy, jesteśmy ambitni i głodni. Gdyby nie to, siedzielibyśmy wciąż w jaskini. A przy ogniu mielibyśmy szansę ogrzać się jedynie po burzy i to pod warunkiem, że piorun zapaliłby konar, a nie cały las.
Rozróżnijmy ambicje, chęć poznania niepoznanego, odkrycia nieodkrytego od zdolności cieszenia się małymi rzeczami. Moja kuzynka, osoba mało zamożna, zamartwiała się, że nie ma pieniędzy, żeby wysłać swoją córkę na jakieś megawypasione, zagraniczne wakacje, że stać ją tylko na to, aby wyjechać z rodziną na Kaszuby. Bo co dziecko powie w szkole rówieśnikom, którzy ze swoimi rodzicami zwiedzają Grecję czy Kanary? Ale dziewczynka przyszła po pierwszym dniu w szkole rozpromieniona – została bohaterką w gronie rówieśników. Julka, bo tak ma na imię, zażyła wszystkich, raportując, że widziała najdłuższy stół na świecie. I faktycznie, w miejscowości Wilków koło Lęborka jest stół niemal czterdziestometrowy, wykonany z jednego pnia drzewa.
A może to nie chodzi o najdłuższy stół, najbardziej oddalone na północ miejsce, najbardziej zaczarowany ogród, tylko to, co zrobimy z naszymi wspomnieniami, wrażeniami w swojej głowie?
Jedną z ważniejszych osób w moim życiu był pewien ze współbraci, Francuz, dużo starszy ode mnie, uczony i erudyta, człowiek o niezwykle błyskotliwym umyśle. Mieszkaliśmy razem, podróżowaliśmy razem. Ale czas robi swoje i w pewnym momencie nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, więc o podróżach trzeba było zapomnieć. Nawet przemieszczanie się z miejsca na miejsce sprawiało mu wielki kłopot. Jednak on, idąc do swojego biura, nie szedł korytarzami, na skróty, ale dreptał ze swoją laseczką przez taki wewnętrzny ogród, dłuższą drogą. Powoli, przyglądał się światu. Pewnej wiosny mówi mi: „Wiesz, że w tym roku forsycje zakwitły dwa tygodnie wcześniej niż zwykle?”. Zdziwiłem się, że zwrócił na to uwagę. To był świetny facet. Miał problemy ze zdrowiem, tuszą i lekarz nakazał mu, aby zgubił kilogramy, ustabilizował cholesterol, oszczędzał serce. W tym celu miał przejść na dietę, a to oznaczało, że ma – między innymi – zapomnieć o jedzeniu sera. Powiedz Francuzowi, że ma rzucić ser, to tak, jakbyś pozbawił go sensu życia. Ale co ten mój współbrat zrobił? Kupił sobie „Wielką Encyklopedię Serów”. Każdego dnia, zamiast jeść, czytał. Schudł 20 kg, zrobił porządek z cholesterolem, a w dodatku stał się wielkim specjalistą od serów. Ten człowiek nauczył mnie innego, takiego bardziej pokornego spojrzenia na świat. I jeszcze dał mi jedną lekcję: to, czy będę zblazowany, nieszczęśliwy, zdołowany, to tylko ode mnie zależy. Dzięki niemu ukułem sobie powiedzenie: naucz się cieszyć, gdy na oknie zakwitnie ci pelargonia, bo kiedyś będzie to być może jedyny ogród, do którego będziesz w stanie się udać.
Zaraz nam wyjdzie z naszej rozmowy truizm, że wolność jest w nas. I jeszcze, że co zrobimy ze swoim życiem, to tylko od nas zależy. To tak nie działa.
Działa, choć bardzo ważne jest to, co zabierzemy ze sobą z domu rodzinnego. Ile tej wolności właśnie. Obserwuję rodziny w moim otoczeniu i widzę, jak się bardzo starają, jak poświęcają, żeby jak najlepiej, jak najbardziej precyzyjnie zorganizować swoim dzieciom życie. Dowożą je do przedszkola, do szkoły, na zajęcia pozalekcyjne, sportowe, kółka, na lekcje języków... Ja latałem z kluczem, może nie na szyi, ale w kieszeni, miałem swoją paczkę na podwórku, wymyślaliśmy różne rzeczy, żeby sami zorganizować sobie czas – w tym było oczywiście kradzenie jabłek z cudzego sadu. Ale pamiętam, jak miałem 12 lat i razem z kolegami postanowiliśmy całą paczką zapisać się do biblioteki. I zrobiliśmy to. Niebywałe, prawda? To był nasz wybór, krok do wolności.
Tutaj się zgadzamy, dziś dzieci to mali niewolnicy, nie mają terenu, żeby o sobie decydować.
No chyba, że chodzi o zakup biletu przez internet. To nasze zblazowanie wynika też z tego, że chcemy, oczekujemy, aby ktoś nam nasz wolny czas, nasze życie zorganizował. Zabawił nas. Ja jestem chłopakiem z małego miasteczka, takiego, gdzie dzieje się to, co sobie ludzie sami wymyślą. Teatry, kabarety, konkursy. Proszę zwrócić uwagę, nasi najlepsi aktorzy, piosenkarze, literaci – oni wszyscy pochodzą z małych ośrodków miejskich. Z dziur, grajdołów, gdzie jak sobie człowiek sam rzeczywistości nie ogarnie, to nic się nie będzie działo. Ale w tych dziurach, tym interiorze, gdzie nic się nie dzieje, gdzie trzeba się napracować, aby cokolwiek się zdarzyło, tam się ludziom chce. Znów zaznaczę, że nie chcę być drugim Rousseau, gościem, który będzie przekonywał do wybrania losu pastereczki czy pasterza, bukolicznej sielanki, ale coś w tym jest.
Wyjedźmy wszyscy w Bieszczady, załóżmy komuny, paśmy owce.
Proszę wybaczyć, ale jestem zwolennikiem epikureizmu i duchowości renesansowej. Jak Erazm z Rotterdamu czy jak Tomasz Morus. Ten, choć miał swoją robotę – był osobą publiczną, członkiem Izby Lordów i kanclerzem królestwa za Henryka VIII, jeździł do Londynu, ale wracał regularnie do wiejskiej rezydencji – do swojej rodziny i przyjaciół. Potrzebujemy weryfikacji tego balonu, który nam funduje współczesna rzeczywistość – społeczeństwo i polityka. Czasem trzeba zrobić coś konkretnego. Wczoraj wstałem o czwartej rano, bo trzeba było odśnieżyć, gdyż napadało tego białego... Ale jak się człowiek namacha, spoci, to jest odśnieżone – coś konkretnego się zrobiło. Miałem motywację, żeby wstać i machać łopatą, bo w naszym klasztorze kończyła się Ekstremalna Droga Krzyżowa. To taki format, proszę wybaczyć za sformułowanie, wymyślony przez znanego ks. Jacka Stryczka, gdzie ludzie wyruszają w trasę, która liczy ponad 40 km. Po drodze mija się kolejne „stacje”, ale każdy idzie sam, to nie jest pielgrzymka. W każdym razie myśmy wstali bardzo wcześnie, żeby odśnieżyć drogę oraz aby przygotować coś ciepłego do picia dla tych osób, które wyruszyły w drogę od dominikanów na warszawskim Służewie, u nas kończyła się ta trasa długości 46 km.
Magazyn DGP 30.03.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Pierwsze osoby zaczęły pojawiać się około piątej rano. W pewnym momencie przychodzi grupa siedmiu mężczyzn, starsi i młodsi, nie pytałem, ale wyglądali mi na ojców z dorosłymi synami. Piją kawę i opowiadają: idą drogą, są już nieźle zmęczeni, jakiś trzydziesty kilometr, wiatr wieje, białe pada, przedzierają się przez totalne zadupia. Nagle patrzą: samochód, ugrzązł w śniegowym błocku po zderzaki. A w tym aucie chłopak i dziewczyna, młodzi, wychłodzeni, wystraszeni. Ale co to dla siedmiu chłopa jakiś samochód, zaparli się, wyciągnęli z błota. Młodzi ucieszeni, dziękują. W pewnym momencie kierowca pyta: „A skąd wy, siedmiu facetów, wzięliście się tutaj, na bezdrożach, o trzeciej nad ranem?”. „Idziemy Ekstremalną Drogą Krzyżową” – odparł jeden z nich. Chłopak się zaśmiał: „Chwała Bogu zatem, że żyjemy w katolickim kraju!”. Pośmiali się, nikt o nic więcej nie pytał. I dla mnie na tym polega chrześcijaństwo – żeby pomagać, być z ludźmi, ale nie wypytywać ich za wiele. Na tym polega życie, żeby zatrzymać się przy kimś, kto tego potrzebuje. Co dzieje się dalej, to sprawa między nim a Bogiem.
To gdzie popełniamy największy błąd?
Że nie jesteśmy tu i teraz. Wydaje nam się, że gdzieś indziej jest lepsze, prawdziwsze życie, takie, w którym jada się lunch zamiast ugotować ziemniaki. Że oszukujemy sami siebie choćby w tej kwestii, iż jesteśmy tacy zaganiani, bo wciąż pracujemy, musimy cały dzień pracować, bo inaczej nie zarobimy, nie damy rady ogarnąć, pospłacać tych wszystkich zobowiązań. A przecież to nie tak. Po pierwsze – uderzmy się w piersi – ile czasu faktycznie pracujemy, siedząc przed tymi naszymi komputerami, a ile trwonimy go, bo trzeba zajrzeć na Facebooka, odpisać na e-maila, obejrzeć jakiś śmieszny filmik. A po drugie, wyobraźmy sobie, czy rzeczywiście świat potrzebuje, abyśmy przez 12 godzin dziennie pracowali? Może raczej sami się oszukujemy, pozorujemy swoją zajętość, gdyż nie bardzo wiemy, co zrobić ze swoim życiem? Więc siedząc przed komputerem, ani naprawdę nie pracujemy, ani się nie bawimy, za to wciąż wpędzamy się w poczucie winy. Frustracja, rozgoryczenie, pustka. Natomiast wszystko powinno mieć swój czas. Swój rytm. Praca – odpoczynek. Zabawa – żałoba. Przyszła kiedyś do mnie pani, smutna, bo umarł jej mąż. I mówi, że się fatalnie czuje. Jest cała chora. Była u lekarza, dał jej tabletki, ale nie bardzo pomagają. Nie pomogą, bo wszystko w życiu musi mieć swój czas, musi trwać. To szaleństwo dopadło nawet klasztoru. Kiedyś rytm życia zakonników odmierzał dzwon. Jak zaczynał dzwonić, rzucało się wszystko i szło pomodlić. Dziś wyszukujemy sobie preteksty, kombinujemy – teraz jestem bardzo zajęty, potem się pomodlę. Za chwilę zakonnicy będą jeździli do sanatoriów, aby tam, w ciszy, przestrzegając ustalonego sanatoryjnym regulaminem harmonogramu dnia, leczyć skołatane nerwy i dochodzić do siebie. To żart. Ale potraktujmy go poważnie.