Szybko okazało się, że Morawiecki zamiast koncentrować się na oczyszczaniu sobie pola do negocjacji nowej perspektywy budżetowej UE po 2020 r., musi zmagać się z największym pożarem w polityce międzynarodowej, który rozpaliła nowelizacja ustawy o IPN. Kryzys w relacjach z Izraelem i USA skupił energię całej ekipy rządzącej. Zamiast grzać się w blasku najlepszych od lat wskaźników gospodarczych i finansowych, szef rządu gasi pożar, do którego zresztą sam dolewał oliwy swoimi wypowiedziami.
Jarosław Kaczyński jest prezesem PiS, ale jego rolę w partii lepiej oddałoby określenie główny akcjonariusz. Zarządza parlamentarną większością za pośrednictwem swoistej rady nadzorczej, jaką jest komitet polityczny. Sam zasiada na jej czele i ma ostatnie zdanie, bo to na jego kapitale politycznym zbudowana jest niemal cała formacja.
Jako główny akcjonariusz wynajmuje do operacyjnego zarządzania CEO, czyli prezesów – premierów. Pierwszy etap powyborczej strategii realizowała Beata Szydło. Strategia wymagała jednak korekt i położenia większego akcentu na innowacyjność w polityce. Dlatego jej miejsce zajął dosłownie i w przenośni menedżer wynajęty z rynku.
Właśnie mija sto dni Mateusza Morawieckiego w fotelu CEO rządu. Nie zaliczy ich do udanych – pozostając w retoryce biznesowej – będzie musiał się pogodzić z wieloma wizerunkowymi stratami, które w kolejny kwartałach trzeba będzie odrobić, aby cały rok zakończyć na plusie. Jeśli się nie uda, to akcjonariusze w każdej chwili mogą uzupełnić porządek obrad rady nadzorczej o punkt – zmiany w (za)rządzie.
A miało być tak pięknie. Do kierowania rządowym gabinetem oddelegowano Morawieckiego z fotela wicepremiera do spraw finansowych. W zarządzie każdej spółki taki wiceprezes jest pierwszy po szefie. Koniunktura polityczna i gospodarcza sprzyjała nowemu premierowi. Kaczyński przekonał elektorat do potrzeby rebrandingu w rządzie. Morawiecki zaś wszedł do gabinetu premiera z potężnym kapitałem wizerunkowym. PKB w ubiegłym roku urosło o 4,6 proc., zasługa polityków w tym niemal żadna, ale w politycznym PR to się liczy. Deficyt budżetowy okazał się o przeszło połowę niższy, niż zapisano w ustawie, a dochody z VAT zwiększyły się rok do roku o 30 mld zł. Znów wielu zasług rządzący przypisać sobie tutaj nie mogą, chociaż imponującym statystykom budżetowym ewidentnie pomogła szeroko zakrojona akcja uszczelniania podatków.
Nowy CEO ma też międzynarodowy sznyt, którego nabrał w bankowości. Z biegłym angielskim miał się odnaleźć na brukselskich salonach i lobbować za wprowadzanymi przez PiS zmianami w sądownictwie. Miał pokazać soft power w relacjach z Komisją Europejską, po tym jak twarde stanowisko poprzedniczki doprowadziło do uruchomienia przez unijnych urzędników przeciwko Polsce art. 7 unijnego traktatu. Odbudowa poprawnych relacji i stworzenie choćby pozorów dialogu z KE i europejskimi stolicami, które oceniają, że praworządność w Polsce stoi pod znakiem zapytania, to był jeden z celów, jakie postawiono przed premierem.
Szybko okazało się, że Morawiecki zamiast koncentrować się na oczyszczaniu sobie pola do negocjacji nowej perspektywy budżetowej UE po 2020 r., musi zmagać się z największym pożarem w polityce międzynarodowej, który rozpaliła nowelizacja ustawy o IPN. Kryzys w relacjach z Izraelem i USA skupił energię całej ekipy rządzącej. Zamiast grzać się w blasku najlepszych od lat wskaźników gospodarczych i finansowych, szef rządu gasi pożar, do którego zresztą sam dolewał oliwy swoimi wypowiedziami.
Polityczny plan był taki, by nowy CEO, wykorzystując dobre stosunki z USA, scementował je kontraktami zbrojeniowymi, a potem dokonał zwrotu w stronę Europy. Teraz próbuje zrobić ten zwrot, ale w warunkach silnej burzy nad Atlantykiem. Jeśli nawet uda mu się wyjść z impasu izraelsko-amerykańskiego, to właśnie czeka na niego rozwiązywanie konfliktu z KE. Gesty Angeli Merkel i spokojniejszy ton rozmów z Komisją Europejską pokazują, że klimat do negocjacji w UE jest lepszy niż kilka miesięcy temu. Choć rząd w zasadzie nie zmienił znacząco ani podejścia do Niemiec, ani do rekomendacji Komisji. To, co się zmieniło, to ton.
Zresztą Morawiecki w dużej części pokutuje nie za swoje grzechy. Na największy kryzys polityczny wynikający z ustawy o IPN nie miał wpływu. Natomiast największy kryzys wizerunkowy wynika z nagród, jakie jego poprzedniczka Beata Szydło dała swoim ministrom. Władza i pieniądze to zawsze drażliwy temat, zwłaszcza jeśli PiS krytykował poprzedników za ostentację i brak umiaru, czego symbolem miały być ośmiorniczki z afery taśmowej. Tymczasem Beata Szydło, deklarująca skromną władzę, dała swoim ministrom nagrody przekraczające roczne zarobki wielu Polaków. To utrwaliło wizerunek polityków – hipokrytów, którzy najpierw krytykują pewne postępowanie, a po dojściu do władzy robią to samo. Zarobki członków rządu są niskie i powinny być podwyższone, ale z otwartą przyłbicą. Premier przygotował projekt ustawy, przesuwając podsekretarzy stanu do służby cywilnej, by podnieść im pensje.
Wracając do biznesowej retoryki, wydawało się, że zmiany na stanowisku premiera odbiją się na notowaniach PiS. Ale tak się nie stało nawet w styczniu, w sondażowym przednówku, kiedy zwykle spadają notowania rządzącym. Tym razem wyniki PiS poszybowały, a opozycji spadły. Korekta następuje dopiero teraz.
100 dni urzędowania Morawieckiego pokazuje też, że nawet jeśli liczył on na ulgową taryfę we własnym obozie, to nic z tego nie będzie. Do jego flagowego pomysłu, czyli Pracowniczych Planów Kapitałowych, ostrą krytykę zgłosił jego podwładny, minister energii Krzysztof Tchórzewski. Jego zdaniem projekt nie tylko uderzy w podległe mu spółki, ale negatywnie wpłynie na wyborczy wynik PiS. A to może się okazać zarzutem najcięższego kalibru i wobec samego pomysłu, i wobec premiera.